Norweżka ledwo dała radę wyciągnąć wszystkie medale z kieszeni. Ale fotoreporterzy nalegali. Złoty, złoty, srebrny, złoty – upchnięte w kurtce i splątane. Piąty, też złoty, za bieg na 30 km, miała już zawieszony na szyi.
Ona pozowała i udzielała wywiadów, a my mogliśmy sobie wyliczać polskie wspomnienia z mistrzostw: po złocie Marit ze sprintu zniknął spokój Justyny, po tym z biegu łączonego przyszła rezygnacja. Srebro jest za 10 km, z pierwszego od lat indywidualnego biegu w wielkiej imprezie, do którego Kowalczyk nie stanęła, a kolejne złoto – ze sztafety, z pięknym startem Justyny, ale fatalnym pozostałych Polek. I wreszcie medal za najdłuższy bieg, za finałową paradę Marit w Val di Fiemme.
Srebrny, ładny
Kowalczyk naharowała się na swoje srebro, prowadząc na zmianę z Therese Johaug. A Bjoergen na ostatniej górce przed finiszem wystrzeliła zza jej pleców po złoto.
– Srebrny, ładny. Pasuje mi do kolczyków. To mój siódmy medal mistrzostw świata, jako jedyna zdobywam je nieprzerwanie w każdej wielkiej imprezie od roku 2009. Może trudno w to uwierzyć, ale dla mnie to były naprawdę piękne mistrzostwa. Jeśli chodzi o atmosferę, miejsce, ludzi. Bo sportowo nie zasłużyłam na oklaski – mówiła potem Kowalczyk. Z uśmiechem, ale było jasne, że to bolało.
Skazani na siebie
Po złotych MŚ w Libercu, po igrzyskach w Vancouver, gdzie jeszcze była królową 30 km, po MŚ w Oslo, gdzie narzekała, czuła się obco, ale wyrwała Norweżkom dwa srebra i brąz, przyszły mistrzostwa samych ciosów. Od przepłakanego początku, po upadku w finale sprintu, aż do ostatniej soboty, gdy Justyna powtarzała za metą: – Proszę nie robić takich min, życzę wszystkim nieudanych mistrzostw z jednym medalem. Ale trener Aleksander Wierietielny, czekający na nią na parkingu, był po biegu roztrzęsiony. I nawet gdy emocje trochę opadły, nadal uważał to srebro za kolejną straconą szansę.