Czterokrotna triumfatorka Tour de Ski poczuła się oszukana, gdy okazało się, że organizatorzy, zmuszeni do tego przez brak śniegu, zmienili program pierwszego etapu – zawodów w Oberhofie.
Miał się tam odbyć prolog i bieg na 10 km stylem klasycznym, koronna konkurencja Polki. Nie udało się jednak przygotować trasy i zamiast tego drugiego biegu zaproponowano sprint techniką dowolną.
Co to znaczy, wie już każda gospodyni domowa w Polsce – styl dowolny to ból piszczeli, męka Justyny i woda na młyn Marit Bjoergen. Natychmiast odżyła więc teoria norweskiego spisku i mało kto zwracał uwagę, że tyle samo co Kowalczyk, a nawet więcej, traci na tej zamianie Therese Johaug, która sprintu nie znosi.
Ale nikt też nie kwestionował argumentów polskiego obozu, że równowaga została zachwiana (w siedmioetapowym Tourze tylko dwa biegi odbędą się stylem klasycznym). Władze Międzynarodowej Federacji Narciarskiej (FIS) twierdziły jednak, że to siła wyższa, odmawiały modyfikacji dalszej części Touru i zastąpienia jednego z biegów techniką dowolną stylem klasycznym.
Z sygnałów, jakie dochodziły z Oberhofu, gdzie Justyna Kowalczyk przyjechała w czwartek, wynikało, że początkowo twarda polska mistrzyni trochę mięknie. To zrozumiałe, gdyż wycofanie się z Tour de Ski oznaczałoby praktycznie utratę szans na zwycięstwo w Pucharze Świata oraz być może uprzywilejowanej pozycji startowej w najważniejszym biegu sezonu – na 10 km techniką klasyczną podczas igrzysk w Soczi. Dlatego zgodnie z regulaminem Justyna Kowalczyk została zgłoszona do zawodów na dwie godziny przed odprawą techniczną.