18 lutego 2010. To wtedy zaczęło się olimpijskie panowanie Niemki. Debiutującą w igrzyskach konkurencję rozpoczęła od drugiego miejsca w zjeździe – na półmetku do prowadzącej Lindsay Vonn traciła 0,33 sekundy. W slalomie miała dopiero siódmy wynik, ale to wystarczyło do zwycięstwa. Vonn w ogóle nie ukończyła przejazdu.
Teraz mamy panowania ciąg dalszy. Scenariusz podobny, bo Hoefl-Riesch znów atakowała zza pleców rywalek. W zjeździe bezkonkurencyjna była Julia Mancuso, srebrna medalistka sprzed czterech lat. Tej zimy Amerykanka długo szukała formy. Seria słabych występów w Pucharach Świata przyniosła decyzję o zawieszeniu startów i spokojnych treningach. Opłaciło się. Dziś na trudnej zjazdowej trasie kurortu Roza Chutor Mancuso znów szusowała bezbłędnie.
Nieco wolniejsze były Lara Gut i Tina Maze, ale w slalomie podium utrzymała tylko Mancuso. Szwajcarka popełniła błąd w górnej części trasy i później już nawet nie walczyła o wynik. Słowence medal uciekł o włos. Mancuso, lepsza od rywalki zaledwie o 0,1 sekundy, szalała ze szczęścia.
– Jestem zaskoczona i niesamowicie szczęśliwa. To był niezapomniany dzień, spełnienie marzeń. Dedykuję ten medal mojemu zmarłemu dziadkowi. Jestem pewna, że oglądał mnie z góry – mówiła.
Maze do hotelu wracała ze spuszczoną głową. – Boli, ale to dopiero początek igrzysk – rzuciła. Poprzedni sezon miała perfekcyjny, seryjnie wygrywała zawody pucharowe, po raz pierwszy w karierze zdobyła Kryształową Kulę. Teraz do podobnej dyspozycji sporo jej brakuje, ale najważniejsze starty jeszcze przed nią.