Oba spotkania to kategoria ciężka hokeja męskiego, choć w pierwszym meczu walczą o mistrzostwo Ameryki Północnej, w drugim o mistrzostwo Europy. Wskazać kandydatów na finał można, choć to zajęcie ryzykowne. Amerykanie skruszyli w ćwierćfinale czeską obronę jednak tak wyraźnie, że dziś daje się im pewne szanse rewanżu za porażkę z Kanadą 2:3 sprzed czterech lat w finale w Vancouver.
Grają, wedle powszechnych opinii, doskonale, historia dowodzi, że od czasu do czasu potrafią pokonać każdego, więc, kto wie, czy „Cud na lodzie” w wersji 2014 też się wydarzy. Rywalizacja amerykańsko-kanadyjska trwa od lat, właściwie oba kraje na niej wychowują kolejne pokolenia zdolnych hokeistów. Stąd podobieństwo kultury gry, planów taktycznych i zaangażowania.
Jeden z amerykańskich działaczy określił te dwie drużyny jako dwójkę braci, którzy zwykle biją się zaciekle w domu, ale jeden równie mocno broni drugiego, gdy ktoś z zewnątrz próbuje zrobić im krzywdę.
W historii domowych bójek Kanady i USA było wiele dymu i ognia, w pamięci kibiców kanadyjskich musi jednak najsilniej tkwić finał z Vancouver sprzed czterech lat, chwila, gdy Sidney Crosby zdobył decydującą bramkę po podaniu od Jarome Iginli. Gazety pisały, że tę chwilę oglądał cały kraj.
Amerykanie wspominać mogą rok 1960 i zwycięstwo 2:1, wtedy bohaterem był bramkarz amerykański, który odbił 38 strzałów. Wtedy w ojczyźnie hokeja pisano o tej porażce mniej więcej tak, jak teraz w Soczi lokalne media piszą o klęsce Rosji. Kanada miała jednak swoją ogromną olimpijską satysfakcję, gdy w 2002 roku w Salt Lake City wygrała finał z USA 5:2 i był to także mecz wyjątkowy: po 50 latach przerwy wreszcie złoto dla kraju, w którym hokej rodzi bohaterów, którym stawia się pomniki.