Zaczęły panie. Natalia Czerwonka, Katarzyna Bachleda-Curuś i Luiza Złotkowska przyjechały po południu do Adler Areny na rowerach (to taki ściągnięty od Holendrów zwyczaj), by walczyć z Rosją o start w finale, inaczej pisząc, o ten piękny srebrny medal.
Jak już rolba wyczyściła lód, jak starter powiedział swoje formułki, zaczęły się trzy minuty gorączki. Można patrzeć na tor i obserwować zgranie drużyn, można spoglądać na wielkie tablice świetlne pokazujące wyniki co pół okrążenia, można przejmować się jednym i drugim. Zegar jednak bardziej podgrzewa namiętności – Rosjanie na widowni lubią krzyczeć, przez kilkanaście sekund robili piekielny hałas jak Holendrzy, nawet gdy zobaczyli, że ich trójka przegrywa o 0,04 s. Krzyczeli dalej, gdy przewaga Polek zaczęła rosnąć: 0,25; 0,67.
Do przedostatniego okrążenia trwało to mocowanie, dystans raz odrobinę malał, raz niewiele rósł, dopiero gdy po polskiej stronie pojawiła się prawie sekunda przewagi, a trzy czerwone sylwetki wciąż mknęły równo po lśniącej tafli bez najmniejszego wahania rytmu, już wiedzieliśmy – jest finał. Krzyki „Ra-ssi-ja! " ucichły, rozległy się polskie wiwaty.
Rosjanki też wiedziały, co będzie, podpowiedzi trenerów nie pomogły ani lokomotywa drużyny Olga Graf. Pojechała zresztą na końcu trochę za szybko dla koleżanek, dwa wagoniki zostały z tyłu, czas trzeciej łyżwiarki na mecie był gorszy od polskiego o 1,48 s.
Jest srebro, złota nie dało się zdobyć. Kilkadziesiąt minut później Holenderki pognały tak, że tylko bić brawo i wzdychać. Poprawiły rekord olimpijski. W drużynie polskiej Czerwonkę zastąpiła Katarzyna Woźniak, medalistka z Vancouver. Zabieg bardziej koleżeński niż taktyczny – medal dostała cała czwórka.