Andrzej Grubba: Przewodnik ze świetlicy na salony

Był czarodziejem pingpongowej rakietki. Gdyby żył, skończyłby w tym roku 60 lat. To on wprowadził polski tenis stołowy w wielki świat.

Aktualizacja: 21.07.2018 06:54 Publikacja: 21.07.2018 00:01

Andrzej Grubba (1958–2005)

Andrzej Grubba (1958–2005)

Foto: Rzeczpospolita, Maciej Skawiński MS Maciej Skawiński

21 lipca 2005 roku zmarł Andrzej Grubba, najlepszy polski tenisista stołowy; zdobywca 15 medali mistrzostw świata i Europy. W związku z tą rocznicą przypominamy tekst z maja 2018 roku.

– Takiego gracza nigdy wcześniej ani później nie mieliśmy – mówi o Grubbie Stefan Dryszel, jego kolega i członek drużyny, która w 1985 roku w Goeteborgu zdobyła jak dotąd jedyny (brązowy) polski medal drużynowych mistrzostw świata. – Umiał wszystko, a jego bekhend filmowali Chińczycy i Japończycy, gdyż był zjawiskowy i niepowtarzalny.

W 1989 roku Grubba stanął na podium mistrzostw świata w Dortmundzie w turnieju indywidualnym. Ograł wtedy do zera najlepszego z Chińczyków, Ma Wenge, by w półfinale przegrać 1:3 z genialnym Szwedem Janem-Ove Waldnerem zwanym Mozartem ping-ponga.

Rok wcześniej wygrał Puchar Świata w Chinach, ale medalu na igrzyskach olimpijskich w Seulu nie zdobył.

Zakład przeciwko sobie

Miał wielką szansę stanąć na olimpijskim podium w Barcelonie (1992) w parze z Leszkiem Kucharskim.

Medal w deblu wydawał się być w zasięgu ręki. Francuzi, Jean Philippe Gatien i Damien Eloi, przegrali pierwszego seta, w drugim Grubba z Kucharskim prowadzili 20:11. A jednak stało się, oddali wygrany, wydawałoby się, mecz.

Sam Grubba powiedział kiedyś, że urodził się, by ładnie przegrywać. Trochę przesadził, ale prawdopodobnie gdyby wykorzystał swoje szanse w przegranych finałach mistrzostw Europy, najpierw z Ulfem Bengtssonem w Moskwie (1984) i sześć lat później w Goeteborgu z Mikaelem Appelgrenem, jego kariera potoczyłaby się inaczej.

– Co ciekawe, Appelgren pytany przed turniejem o swoje szanse powiedział, że postara się wygrać mistrzostwa po raz trzeci, pod warunkiem, że nie spotka się z... Grubbą. I jaki był finał? – wspomina Dryszel. – Zagrał znakomicie i wygrał z Andrzejem.

Grubba często przyjmował zakłady, że przegra. Dziwne, niezrozumiałe postępowanie, ale on sam wyjaśniał, że jest w tym logika. – Jeśli przegram przy stole, to przynajmniej odegram się finansowo – tłumaczył. Dziwne o tyle, że najczęściej to on wygrywał. Ale kto wie, może to, co robił, sprawiało, że mniej się denerwował?

Był perfekcjonistą. Nie szukał dróg na skróty, tylko ciężko pracował, ciężej niż inni, bo później zaczął i wiedział, że musi odrabiać zaległości.

– Siedzieliśmy po treningach na balkonie, pijąc piwo, a on biegał. Żartowaliśmy sobie z niego, a on robił swoje, był do bólu konsekwentny – przypomina stare czasy Dryszel.

Coraz bardziej nieosiągalny

– Pierwszy Ogólnopolski Turniej Kwalifikacyjny juniorów z nim wygrałem. Leszek Kucharski, którego znałem wcześniej, ostrzegał mnie, że ten niewysoki, drobny chłopak potrafi grać, ale uwierzyłem dopiero przy stole. Miał „dziurę" na forhendzie, ale bekhend miał już wtedy niesamowity. W 1982 roku pokonałem go jeszcze w finale Akademickich Mistrzostw Polski, ale tydzień później wziął już rewanż w Mistrzostwach Polski seniorów. Był coraz lepszy i coraz bardziej nieosiągalny. Nie lubił przegrywać, nie tylko w ping-ponga. Gdy pojechaliśmy na narty, a on się dopiero uczył, nie jeździł z nami. Świetnie grał za to w piłkę nożną. W piłce ręcznej był snajperem co się zowie, daleko rzucał oszczepem, do niego należał rekord szkoły w rzucie piłką palantową. Rzucał lewą ręką, ale w ping-ponga grał prawą – opowiada Dryszel.

O słynnych bitwach z Kucharskim na treningach Dryszel powie tylko, że stawki faktycznie bywały grube. A ci, którzy te mecze oglądali, mogą potwierdzić, że towarzysząca im atmosfera była najczęściej burzowa, z piorunami włącznie.

– Czy Andrzej palił papierosy? – zapytałem Dryszela. – Później, już jako trener, czasami podpalał, takie cienkie, z nerwów. Ale palaczem, tak jak ja i nasza grupa z Gliwic (Piotr Molenda i Norbert Mnich), nie był.

Palili też Chińczycy, chociażby Teng Yi, z którym Andrzej nigdy nie wygrał. Na mistrzostwach świata w Delhi (1987) Grubba pokonał po dramatycznym meczu Gatiena, choć w piątym secie Francuz prowadził 20:15, ale mecz o medal z tym właśnie Chińczykiem przegrał.

Teng Yi wykorzystał przerwę regulaminową, wyszedł z sali, wypalił szybko dwa papierosy, wrócił i zrobił swoje. Ale jest też inna wersja, że wziął coś na wzmocnienie. Nie ma jednak na to żadnych dowodów. Inna sprawa, że był na tamte czasy wielkim graczem.

Szampan z dziennikarzami

– Czy Andrzej lubił zaszpanować, pokazać, kim jest? – pytam jeszcze Dryszela.

– Nie zadzierał nosa, co to, to nie. Był dobrym kolegą, ale czasami lubił się pokazać. Jak trzeba, to drogiego szampana dziennikarzom postawił, miał zresztą z nimi znakomite kontakty. Czuł, że to ważne, i wiedział, jak trzeba z mediami rozmawiać. W tym też był mistrzem.

Andrzeja Grubba pytany, kto wywarł największy wpływ na jego życie, twierdził, że pewna piłkarka ręczna, która została jego żoną.

Lucyna Galus zagrała 75 razy w reprezentacji Polski, ale przyszedł taki moment, że jedno z nich musiało zrezygnować z wyczynowego sportu. – Padło na nią, bo ja mogłem więcej zarobić – mówił Grubba.

Z trenerów najwyżej cenił Adama Giersza. Ale był jeszcze wielki kolega Leszek Kucharski. Ich rywalizacja to był najlepszy trening, jaki można sobie wyobrazić. To swoje słynne dreptanie podpatrzył u Stellana Bengtssona, taktyki i pingpongowej mądrości uczył się od Francuza Jacques'a Secretina, zaś waleczności od Czecha Milana Orlowskiego. Sam o tym opowiadał.

Przez wiele lat zarabiał na życie w Niemczech. Miał w tym czasie dwa domy. Jeden w Sopocie, drugi w Ransbach-Baumbach, rzut kamieniem od Grenzau, gdzie był trenerem jednej z najlepszych drużyn w Europie.

Gdy kończył czterdziestkę, przyznał, że nie wie, co będzie w życiu robił.

– Chciałbym wszystkiego popróbować. Mam pewne doświadczenia w biznesie, lubię pograć na giełdzie. Kiedyś chciałem kupić gdańską popołudniówkę „Wieczór Wybrzeża", ale nie wyszło. Nigdy nie myślałem, że będę trenerem, a już w pierwszym roku pracy zdobyłem z Grenzau Puchar Europy.

Wtedy mówił, że czuje się człowiekiem sukcesu. – Najważniejsze jednak, że nie czuję pustki wokół siebie. Mam wspaniałą rodzinę (żona, dwóch synów), mam dla kogo żyć – powtarzał.

Rozmawialiśmy twarzą w twarz wiele razy, ale ta najpoważniejsza rozmowa, na kilka miesięcy przed śmiercią Andrzeja, była telefoniczna.

To on zadzwonił i powiedział, że chce, by wiadomość o chorobie ukazała się w „Rzeczpospolitej". Był pełen nadziei, choć wiedział, że rywal, z jakim toczy walkę o życie, jest bardzo niebezpieczny. – Z takim jeszcze nie grałem – powiedział poważnym tonem.

W krótkich słowach opowiadał, kiedy się dowiedział, że jest chory.

Nie chciał być tylko byłym sportowcem

– 4 października 2004 roku. Żona, słysząc mój kaszel, namówiła mnie, bym zrobił rentgen klatki piersiowej. Słowa lekarzy zabrzmiały jak wyrok. W takich chwilach nie ma alternatywy. Jeśli chcesz żyć, musisz walczyć. Zaufałem tym, którzy wiedzą, jak to robić najlepiej.

Przypomniał mi, kiedy zagrał swój ostatni mecz. W grudniu 2003 roku, to była pokazówka z Joergenem Perssonem w Sankt Petersburgu. Wtedy zrozumiał, że nie można wiecznie biegać w krótkich spodenkach. Nie chciał być postrzegany jako były sportowiec myślący tylko o przeszłości.

Gdy zapytałem, jak jego otoczenie, trenerzy i koledzy zareagowali na wieść o chorobie, odparł, że było w porządku. – Powitali mnie z zadowoleniem, choć nie wszyscy od razu poznali.

– Miał za sobą chemioterapię, spuchniętą twarz i łysą głowę, ale tryskał energią, uśmiechał się. Kiedy wcześniej rozmawialiśmy telefonicznie, był przybity, więc zmiana była wyraźnie na korzyść – przypomina Dryszel.

Grubba miał wtedy wiele planów. Najpierw wyjazd z kadrą na mistrzostwa Europy do Danii (był przecież dyrektorem sportowym Polskiego Związku Tenisa Stołowego), później na mistrzostwa świata do Szanghaju.

– Trzeba sobie stawiać określone cele, by nie czuć w tym wszystkim pustki – mówił w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej". – Nie można myśleć tylko o chorobie , bo to jest najgorsze rozwiązanie. Najważniejsze, że mój stosunek do siebie samego też normalnieje – tłumaczył w tamtej rozmowie.

Stefan Dryszel, wówczas trener męskiej reprezentacji Polski, pamięta wspólnie spędzone chwile w Aarhus i Szanghaju.

– Lekarze odradzali Andrzejowi podróż do Chin, ale przyleciał. Wrócił trochę wcześniej, nic jednak nie wskazywało, że jego stan gwałtownie się pogorszy. Gdy pod koniec maja, podczas tradycyjnego turnieju juniorów, spotkałem go w Cetniewie, wyglądał już bardzo źle – wspomina Dryszel.

My w lewo, on w prawo

Zmarł 21 lipca, w swoim domu w Sopocie, do którego wraz z rodziną wrócił po długim pobycie na obczyźnie. Wielokrotnie proponowano mu niemiecki paszport, ale propozycje te odrzucał. Ciągnęło go do Polski, z której wyjechał na pierwszy kontrakt w 1985 roku.

– Leszek Kucharski, Andrzej Jakubowicz i ja wyjechaliśmy na Zachód dopiero dwa lata później – mówi Dryszel. I przypomina jedno z licznych spotkań z Andrzejem, który grał już w Grenzau.

– Za te kilka punktów, które zdobyłem w ostatnim meczu, mógłbym kupić malucha – zażartował Grubba.

– Grając w klubowej drużynie w Gliwicach, zarabiałem całkiem nieźle, jakieś 50 dolarów miesięcznie. Nasze realia finansowe i te na Zachodzie to była przepaść – wraca do tamtych czasów Dryszel.

Na pytanie, kim byłby dziś Andrzej Grubba, gdyby żył, odpowiada zdecydowanie: prezesem Polskiego Związku Tenisa Stołowego i prominentną postacią w światowych władzach tej dyscypliny. Znał języki, potrafił się z każdym dogadać. Był Europejczykiem w najlepszym znaczeniu tego słowa, znanym i poważanym nie tylko z racji pingpongowych zasług. Ale kto wie, może wybrałby inną drogę. Andrzej był inny od nas wszystkich. Gdy my na treningu biegliśmy w lewo, on biegł w prawo, po swojemu. To on był człowiekiem sukcesu, nie my. Dziś wiem, że drugiego Grubby szybko się nie doczekamy – kończy wspomnienia Stefan Dryszel.

SPORT I POLITYKA
Aliszer Usmanow chce odzyskać władzę. Oligarcha Putina wraca do gry
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
kajakarstwo
92 medale i koniec. Rewolucja w reprezentacji Polski, odchodzi dwóch trenerów
kolarstwo
Marek Leśniewski, nowy prezes PZKol: Jestem zaprawiony w boju
Inne sporty
Wybory w Polskim Związku Kolarskim. Kto wygrał i czy prezes jest prezesem?
Materiał Promocyjny
Strategia T-Mobile Polska zakładająca budowę sieci o najlepszej jakości przynosi efekty
Kolarstwo
Czesław Lang: Stanowisko prezesa PZKol nie jest mi do niczego potrzebne