Grubba miał wtedy wiele planów. Najpierw wyjazd z kadrą na mistrzostwa Europy do Danii (był przecież dyrektorem sportowym Polskiego Związku Tenisa Stołowego), później na mistrzostwa świata do Szanghaju.
– Trzeba sobie stawiać określone cele, by nie czuć w tym wszystkim pustki – mówił w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej". – Nie można myśleć tylko o chorobie , bo to jest najgorsze rozwiązanie. Najważniejsze, że mój stosunek do siebie samego też normalnieje – tłumaczył w tamtej rozmowie.
Stefan Dryszel, wówczas trener męskiej reprezentacji Polski, pamięta wspólnie spędzone chwile w Aarhus i Szanghaju.
– Lekarze odradzali Andrzejowi podróż do Chin, ale przyleciał. Wrócił trochę wcześniej, nic jednak nie wskazywało, że jego stan gwałtownie się pogorszy. Gdy pod koniec maja, podczas tradycyjnego turnieju juniorów, spotkałem go w Cetniewie, wyglądał już bardzo źle – wspomina Dryszel.
My w lewo, on w prawo
Zmarł 21 lipca, w swoim domu w Sopocie, do którego wraz z rodziną wrócił po długim pobycie na obczyźnie. Wielokrotnie proponowano mu niemiecki paszport, ale propozycje te odrzucał. Ciągnęło go do Polski, z której wyjechał na pierwszy kontrakt w 1985 roku.
– Leszek Kucharski, Andrzej Jakubowicz i ja wyjechaliśmy na Zachód dopiero dwa lata później – mówi Dryszel. I przypomina jedno z licznych spotkań z Andrzejem, który grał już w Grenzau.
– Za te kilka punktów, które zdobyłem w ostatnim meczu, mógłbym kupić malucha – zażartował Grubba.
– Grając w klubowej drużynie w Gliwicach, zarabiałem całkiem nieźle, jakieś 50 dolarów miesięcznie. Nasze realia finansowe i te na Zachodzie to była przepaść – wraca do tamtych czasów Dryszel.
Na pytanie, kim byłby dziś Andrzej Grubba, gdyby żył, odpowiada zdecydowanie: prezesem Polskiego Związku Tenisa Stołowego i prominentną postacią w światowych władzach tej dyscypliny. Znał języki, potrafił się z każdym dogadać. Był Europejczykiem w najlepszym znaczeniu tego słowa, znanym i poważanym nie tylko z racji pingpongowych zasług. Ale kto wie, może wybrałby inną drogę. Andrzej był inny od nas wszystkich. Gdy my na treningu biegliśmy w lewo, on biegł w prawo, po swojemu. To on był człowiekiem sukcesu, nie my. Dziś wiem, że drugiego Grubby szybko się nie doczekamy – kończy wspomnienia Stefan Dryszel.