Pierwszy w naszej ekipie skakał Krzysztof Miętus i Polska była piąta. Później Maciej Kot i było jeszcze lepiej. Dalekie loty Dawida Kowala i Łukasza Rutkowskiego sprawiły, że strata do trzecich po pierwszej serii Norwegów była już niewielka.
I Miętus, i Kot poprawili się w drugiej próbie. Kiedy do skoku szykował się Kowal, medal był na wyciągnięcie ręki. Ale młody polski skoczek nieco spóźnił odbicie, wylądował na 84. metrze, trener Adam Celej skrzywił się mocno i w tym momencie wszystko zależało o Rutkowskiego. Łukasz, młodszy brat Mateusza, mistrza świata juniorów sprzed czterech lat, był bardzo bliski podium w konkursie indywidualnym. Skoczył najdalej, ale zajął czwarte miejsce, tak jak dwa lata wcześniej. Był zawiedziony i mówił o tym wprost. Gdyby teraz też nie wytrzymał ciśnienia i zepsuł skok, byłoby to jakieś fatum. Na szczęście Rutkowski pokazał góralski charakter i wylądował tam, gdzie w pierwszej serii, na 90. metrze.
Nikt nie mógł już polskim skoczkom odebrać medalu. Przegrali tylko z Niemcami i Austrią, zostawiając w pokonanym polu Norwegów, Japończyków, Słoweńców (obrońcy tytułu) i Finów. Teraz można tylko zadać pytanie, czy nie było szans na jeszcze lepszy wynik, gdyby Polacy zamiast w Szczyrku przygotowywali się w Zakopanem, tak jak to zrobił Heinz Kuttin, austriacki trener Niemców.
Kuttin przed laty dwukrotnie wygrywał mistrzostwa świata juniorów, zdobył mistrzostwo świata seniorów, a później, trenując polskich juniorów, odniósł wielki sukces w norweskiem Strynie, kiedy po złoty medal sięgnął Rutkowski, a drużyna zdobyła srebro.
Z Polski wyjeżdżał jednak w ponurej atmosferze. Trenując kadrę seniorów, nie doprowadził Małysza do podium olimpijskiego w Turynie. Ale jego powrót do Zakopanego był triumfalny. Najpierw Andreas Wank wygrał konkurs indywidualny, a w piątek Niemcy wygrały rywalizację drużynową przed faworyzowaną Austrią.