Organizatorzy w Val di Fiemme dobrze to wymyślili – najpierw ostra selekcja podczas biegów ze startu wspólnego techniką klasyczną, dzień później najtrudniejszy sprawdzian – wspinaczka trasą alpejską pod górę stylem dowolnym w odstępach, jakie wyznacza klasyfikacja.
Atrakcje są dla widzów, bo narciarzom pot zalewa oczy, ale emocje rosną wraz z nachyleniem stoku. Pierwsi na górze to zwycięzcy Touru.
Pechowy sprint w Novym Meste zepchnął Justynę Kowalczyk dość daleko poza podium. Bieg masowy w Val di Fiemme (kobiety 10 km, mężczyźni 20 km) to ostatnia szansa Polki na wypracowanie dobrej pozycji przed pokonywaniem wzniesienia do ośrodka Alpe Cermis.
Ten ostatni bieg nie tylko buduje sławę sportowców, ale stał się symbolem całej imprezy. Nazywa się oficjalnie „Ostatnia wspinaczka“ i jest nią dosłownie. Najpierw kilka kilometrów po względnie płaskim terenie, na koniec 3650 m biegu pod górę po trasie przeznaczonej dla ambitnych narciarzy alpejskich. Na dwóch odcinkach stromizna przekracza 25 stopni, w miejscu o wdzięcznej nazwie Kryjówka Jelenia sięga 28 stopni.
W zeszłym roku ostatni bieg wygrali Walentyna Szewczenko z Ukrainy i Niemiec Rene Sommerfeld, lecz zwycięzcy Touru: Szwedka Charlotte Kalla i Czech Lukas Bauer, byli w pierwszej dziesiątce i obronili przewagę. Justyna Kowalczyk nie wspomina tamtych zawodów dobrze, miała 18. czas i spadła w klasyfikacji końcowej z piątego na siódme miejsce. Może dlatego nie lubi ostatniego etapu i mówi, że to przesadne wykorzystywanie biegaczy do promocji imprezy i regionu.