Kobiety na skraju załamania nerwowego

Justyna Kowalczyk dobiegła tam, gdzie przed nią były tylko najsłynniejsze gwiazdy narciarstwa. A teraz pozna największego wroga: żądanie sukcesów, zawsze i wszędzie

Aktualizacja: 23.03.2009 22:30 Publikacja: 23.03.2009 15:18

Justyna Kowalczyk

Justyna Kowalczyk

Foto: AFP

Właściwie to Justyna tego przeciwnika już zna. Walczy z nim przy każdej okazji, nawet trzymając w rękach Kryształową Kulę. - Tyle razy mówiłam, że w Vancouver na igrzyskach będą płaskie trasy i ja na nich nie będę mocna. Ale niektórzy są głusi - mówiła za metą w Falun. Jeszcze nie zdążyła się ustawić do zdjęcia ze wszystkimi trofeami zebranymi w Szwecji, a już broniła się przed tym, co ją czeka w przyszłym sezonie. - Zajmę gorsze miejsce w pierwszych zawodach, a wy od razu będziecie pytać, dlaczego nie wygrałam, co się dzieje z Justyną Kowalczyk - tłumaczyła.

Polski sport doczekał się gwiazdy, której nie sposób nie lubić. Oczytanej, znającej języki, dowcipnej dziewczyny, z którą można porozmawiać o Gombrowiczu, polityce, kroku łyżwowym i zakupach. Ale o przyszłe sukcesy lepiej nie pytać, niejeden już się sparzył. A teraz ryzyko będzie jeszcze większe, bo Polka wie, że presja, którą czuła dotychczas, to żart w porównaniu z tym co się będzie działo wkrótce. Właśnie włożyła sobie na plecy ciężar, który dla wielu biegaczek okazał się nie do uniesienia. I to akurat przed sezonem olimpijskim.

[b]Głowa goni serce[/b]

Ostatnie lata kariery były dla niej czasem przyspieszonego dojrzewania. Przebiegła daleką drogę od tej Justyny, która na igrzyskach Turynie przeszarżowała na 10 km i zemdlała na trasie, a przerażony prezes PKOl chciał jej zabronić startu na 30 km i niewiele brakowało, by brązowego medalu nie było. Od Justyny, która w MŚ w Sapporo nie wygrała nic, bo przeziębiła się, choć trener na każdym kroku przypominał: zakładaj czapkę. Dziś to ona pokazuje rywalkom, na czym polega dobra taktyka, a poza trasą obsesyjnie pilnuje każdego szczegółu. Jak powiedziała niedawno po jednym z biegów: „Gdy serce się wyrywa do przodu, głowa musi pobiec z nim”. Tak zwyciężała w tym sezonie. Wygrała więcej zawodów PŚ niż przez poprzednie lata kariery razem wzięte, zdobyła dwa złote i brązowy medal MŚ, połączyła je z dwiema Kryształowymi Kulami, wielką i małą. To udawało się tylko legendom biegów narciarskich.

Pierwszy medal, olimpijski brąz z Turynu, wykuwał się w chałupniczych warunkach. W nie tak odległych czasach, gdy biegacze byli w Polsce ubogimi krewnymi skoczków, a trener Wierietielny i Justyna w dniu startu zrywali się przed świtem, żeby jeszcze zdążyć przetestować smary. Medal był nagrodą za to, że dobry trener, z którym źle się obszedł Polski Związek Biatlonu, spotkał biegaczkę z talentem i z zapałem do pracy ponad siły. Razem uparli się, by udowodnić coś sobie i innym, wbrew wszystkiemu.

- Przecierałam sobie drogę na wyżyny sama. Przecierałam przy okazji szlak biegom w Polsce, tak jak Petra Majdić robiła to w Słowenii. Oczywiście, mieliśmy Józefa Łuszczka, ale to było 30 lat temu, to był jednak inny sport - mówi Kowalczyk. Po drodze spotykała dobrych ludzi, o których pamięta do dziś. Prawnika Ludwika Żukowskiego, walczącego kilka lat temu w jej imieniu o odwołanie dyskwalifikacji, gdy FIS ukarał ją za to, że nie zgłosiła leku, którym leczyła zapalenie ścięgna Achillesa. Józefa Pawlikowskiego Bulcyka, biznesmena z Poronina, wspomagającego ją w najtrudniejszych finansowo czasach.

[b]Z oponami pod górę[/b]

Dziś Kowalczyk to polisa na pomyślność Polskiego Związku Narciarskiego, również biznesową (a Pawlikowski Bulcyk jest dziś w PZN wiceprezesem). Dzwoni do niej prezydent, zgłaszają się sponsorzy. Ma swój zespół serwismenów, wkrótce dołączy do niego specjalista z Rosji, który zdejmie z głowy Aleksandrowi Wierietielnemu kolejny obowiązek: smarowanie na styl klasyczny. Związek i ministerstwo sportu zapłacą za wszystko czego tylko trener i zawodniczka zażyczą sobie w przygotowaniach do Vancouver. A ona mogłaby powiedzieć jak kulomiot Tomasz Majewski: Same pieniądze szans na sukces nie zwiększą, przecież na złotych nartach nie będę biegać.

Pojedzie na zgrupowania w te same miejsca co wcześniej, i pewnie dalej będzie na treningach ciągnęła za sobą pod górę stare opony. Na odpoczynek po ostatnich sukcesach pojedzie nie w tropiki, a do Polanicy, żeby spłacić dług swojemu obolałemu kręgosłupowi. I przed nowym sezonem znów będzie ćwiczyła uniki przed pytaniami o szanse na medale. Gdyby dawali za to Kryształowe Kule, miałaby kilka.

Pieniądze nowych sponsorów, telefony od bardzo ważnych osób, najchętniej zamieniłaby na święty spokój. - Po sukcesach w Libercu przez kilka dni pod moim domem stało piętnaście samochodów i nie można się było nigdzie ruszyć. Po co mi to, ja tylko dobrze biegam - mówi. - I niech mi nikt nie tłumaczy, że wiedziałam, w co się pakuję. Gdy zaczynałam karierę, nikt nie był w stanie przewidzieć, że biegaczka z Polski może zostać mistrzynią świata. To co się teraz dzieje, nie było wpisane w drogę, którą wybierałam.

[b]Nowi przyjaciele[/b]

Szał kibiców na miarę małyszomanii mimo wszystko chyba jej nie grozi - zresztą porównań z Adamem Małyszem nie znosi - bo czasy się zmieniły. On był sam, ona się może podzielić popularnością z innymi: z Małyszem, Agnieszką Radwańską, Robertem Kubicą. I bardzo Kubicę przypomina, gdy swoim nowym przyjaciołom, których tak się ostatnio namnożyło, daje do zrozumienia: Nie było was przy mnie w kłopotach, a chcecie ze mną świętować? Jednak chyba już nigdy nie powie tak ostro, jak przed igrzyskami w Turynie: „Niech Polska żąda medali od tych, których wypromowała”.

Uprawia sport bezlitosny, zwłaszcza dla kobiet. Wyciągający wszystkie siły z mięśni, szarpiący nerwy, poddający młode dziewczyny próbie wytrzymałości, którą nie wszystkie przechodzą. Nawet jeśli zdążyły się wcześniej wspiąć na szczyt. Jak Marit Bjoergen, pięciokrotna mistrzyni świata z 2003 i 2005 roku, która z igrzysk w Turynie wyjeżdżała przed czasem, we łzach i od tej pory już nie była nigdy tą samą Marit. Biega przygaszona, ciągle na granicy załamania nerwowego.

- Była w Norwegii gwiazdą i najzwyczajniej w świecie nie wytrzymała presji. Ale Marit jest jeszcze młoda i pewnie wróci. Musi sobie tylko wszystko na nowo poukładać w głowie, bo teraz ma trzech trenerów, trzy myśli szkoleniowe, a to nigdy nie jest dobre - twierdzi Kowalczyk.

[b]Czas rewanżu[/b]

Przykładów takich zwichniętych, a przynajmniej mocno przetrąconych karier, jest więcej. Charlotte Kalla po zwycięstwie w Tour de Ski 2008 miała być narciarką przyszłości, w plebiscytach popularności wyprzedzała w Szwecji Zlatana Ibrahimovicia. - Ale jej trenerzy w tym sezonie przedobrzyli, próbowali trafić z formą na MŚ i przestrzelili - mówi Justyna.

Kalla w ostatnim Tour de Ski nie pobiegła, bo podobno była chora. W Libercu zdobyła jeden brązowy medal w sztafecie i wywracała się na trasach cztery razy. Puchar Świata skończyła na 12. miejscu. Jeszcze gorzej los się obszedł z inną młodą gwiazdą, Astrid Jacobsen. Norweżka, mistrzyni świata w sprincie z 2007, druga w PŚ przed rokiem (Justyna była wówczas trzecia, między Jacobsen a Kallą), nie doszła do siebie po letniej kontuzji ścięgna Achillesa i problemach z motywacją. Opuszczała starty w PŚ licząc że odegra się w Libercu. Mistrzostwa były dla niej koszmarem, wyjechała z nich przed czasem.

Nawet Virpi Kuitunen, która trzymała wielką Kryształową Kulę u siebie przez ostatnie dwa sezony, i jeszcze w styczniu wygrała Tour de Ski, potem się pogubiła. W Libercu nie zdobyła w biegach indywidualnych żadnego medalu, nie dokończyła sezonu PŚ. - Nie przegrałam z nią w tym sezonie żadnego biegu łyżwą. Myślę, że minie wiele czasu, zanim Virpi się pozbiera - mówi Justyna.

One wszystkie będą chciały wziąć rewanż podczas igrzysk w Vancouver. Nie odpuści też Aino Kaisa Saarinen, być może wróci na trasy mistrzyni olimpijska Estonka Kristina Smigun, która zrobiła sobie przerwę na urodzenie dziecka i decyzję o powrocie ma podjąć w kwietniu. - To nie koniec. Nadjeżdża czerwona armada Norweżek, bardzo mocna będzie Finka Pirjo Muranen - uważa Polka. - A ja? Nie wiem. Właśnie dlatego tak świetnie się aklimatyzuję w każdych warunkach i podejmuję wyzwania, że nie analizuję, nie rozmyślam.

Ten spokój przyszedł z wiekiem. Tyle jest startów w sezonie, że jakby się każdym zamartwiać, to bym nie nadążyła włosów farbować i biegała siwa. Robić swoje - to jedyny plan, jaki mam.

"geneva>

Inne sporty
Jan-Krzysztof Duda dla „Rzeczpospolitej”: Nie boimy się sztucznej inteligencji
Inne sporty
Rusza walka o mistrzostwo świata na żużlu. Warszawa poddaje się ostatnia
szachy
Weselin Topałow, były mistrz świata w szachach, dla „Rzeczpospolitej”: Dobrze jest łączyć show i wygrywanie
Inne sporty
Puchar Świata. Najlepsi na świecie wystąpią w Beskidach
Inne sporty
Gwiazdy szachów grają w Polsce. Rock and roll w Warszawie