Właściwie to Justyna tego przeciwnika już zna. Walczy z nim przy każdej okazji, nawet trzymając w rękach Kryształową Kulę. - Tyle razy mówiłam, że w Vancouver na igrzyskach będą płaskie trasy i ja na nich nie będę mocna. Ale niektórzy są głusi - mówiła za metą w Falun. Jeszcze nie zdążyła się ustawić do zdjęcia ze wszystkimi trofeami zebranymi w Szwecji, a już broniła się przed tym, co ją czeka w przyszłym sezonie. - Zajmę gorsze miejsce w pierwszych zawodach, a wy od razu będziecie pytać, dlaczego nie wygrałam, co się dzieje z Justyną Kowalczyk - tłumaczyła.
Polski sport doczekał się gwiazdy, której nie sposób nie lubić. Oczytanej, znającej języki, dowcipnej dziewczyny, z którą można porozmawiać o Gombrowiczu, polityce, kroku łyżwowym i zakupach. Ale o przyszłe sukcesy lepiej nie pytać, niejeden już się sparzył. A teraz ryzyko będzie jeszcze większe, bo Polka wie, że presja, którą czuła dotychczas, to żart w porównaniu z tym co się będzie działo wkrótce. Właśnie włożyła sobie na plecy ciężar, który dla wielu biegaczek okazał się nie do uniesienia. I to akurat przed sezonem olimpijskim.
[b]Głowa goni serce[/b]
Ostatnie lata kariery były dla niej czasem przyspieszonego dojrzewania. Przebiegła daleką drogę od tej Justyny, która na igrzyskach Turynie przeszarżowała na 10 km i zemdlała na trasie, a przerażony prezes PKOl chciał jej zabronić startu na 30 km i niewiele brakowało, by brązowego medalu nie było. Od Justyny, która w MŚ w Sapporo nie wygrała nic, bo przeziębiła się, choć trener na każdym kroku przypominał: zakładaj czapkę. Dziś to ona pokazuje rywalkom, na czym polega dobra taktyka, a poza trasą obsesyjnie pilnuje każdego szczegółu. Jak powiedziała niedawno po jednym z biegów: „Gdy serce się wyrywa do przodu, głowa musi pobiec z nim”. Tak zwyciężała w tym sezonie. Wygrała więcej zawodów PŚ niż przez poprzednie lata kariery razem wzięte, zdobyła dwa złote i brązowy medal MŚ, połączyła je z dwiema Kryształowymi Kulami, wielką i małą. To udawało się tylko legendom biegów narciarskich.
Pierwszy medal, olimpijski brąz z Turynu, wykuwał się w chałupniczych warunkach. W nie tak odległych czasach, gdy biegacze byli w Polsce ubogimi krewnymi skoczków, a trener Wierietielny i Justyna w dniu startu zrywali się przed świtem, żeby jeszcze zdążyć przetestować smary. Medal był nagrodą za to, że dobry trener, z którym źle się obszedł Polski Związek Biatlonu, spotkał biegaczkę z talentem i z zapałem do pracy ponad siły. Razem uparli się, by udowodnić coś sobie i innym, wbrew wszystkiemu.