Norweskie konkursy różniły się znacznie, choć miały tego samego zwycięzcę. W sobotę na średniej skoczni Austriak Kofler prowadził od razu. Oddał znakomity skok – 105 m to nowy rekord obiektu, stary miał 17-letnią brodę, był o pół metra gorszy i należał do Norwega Espena Bredesena.
Za Koflerem był Niemiec Richard Freitag, Kamil Stoch wystartował średnio – 90 m i 11. miejsce. Polak potrafił jednak zaatakować, skoczył 96 m w drugiej serii i długo prowadził, zanim widzowie znów zobaczyli coraz lepsze umiejętności Freitaga (103,5 m). Austriackiemu liderowi wystarczyła odległość 98 m, by pewnie wygrać konkurs.
Trener Łukasz Kruczek mógł chwalić pozostałych reprezentantów: Piotr Żyła był 11., Maciej Kot 29. (pierwsze punkty młodego skoczka w PŚ). Kwalifikacje przeszli wszyscy, w konkursie było siedmiu Polaków. Wspominano, że to ładny prezent urodzinowy dla Adama Małysza – 3 grudnia mistrz z Wisły skończył 34 lata.
Dzień później na dużej skoczni było więcej wiatru i mniej polskich uśmiechów. Najpierw podmuchy posłały pod granicę 140 m Słoweńca Jurija Tepesa i Włocha Andreę Morassiego, skoczków, którzy bez pomocy natury raczej nie są w stanie walczyć z Austriakami. Z polskiej trójki do drugiej serii zakwalifikował się tylko Żyła. Jana Ziobrę można usprawiedliwić małym doświadczeniem, Stoch zawinił bardziej, niemal się nie odbił, spadł na 101. metr zeskoku.
Druga seria przywróciła hierarchię. Najdalej skoczył Norweg Anders Bardal (140,5 m), ale zajął dzielone z Niemcem Severinem Freundem drugie miejsce. Kofler startował według starej recepty Małysza ("dwa dobre skoki" – 125 i 129,5 m) i znów był najlepszy. Opinię Polaków uratował Żyła, który był 7.