Wydawało się, że bardziej symbolicznej sceny już nie będzie. Dwa lata temu stali razem na podium w Planicy. Pierwszy raz i ostatni: Stoch jako zwycięzca, Małysz na trzecim miejscu. Obaj w góralskich strojach, bo to był konkurs kończący karierę Adama i właśnie zaczynała się wielka impreza pożegnalna.
Adam odchodził do rajdów, Kamil właśnie tamtej zimy zaczął wygrywać w Pucharze Świata. Obaj się wtedy spłakali. Stoch, nadwrażliwiec, który łzami odreagowywał wszelkie emocje, dobre i złe. I Małysz, którego po wielkich stresach dopadały migreny nie do wytrzymania, po porażkach ciskał nartami jak Kamil, ale łatwiej mu było zawsze płakać z radości niż żalu.
Teraz na mistrzostwach w Val di Fiemme Adam był już tylko gościem. Stoch wygrał tam na dużej skoczni 10 lat po jego złotym medalu, a Małysz – zaproszony przez organizatorów do dekorowania mistrza – wyściskał go na podium. Ale najwymowniejsza była scena po konkursie drużynowym i brązie dla Polski: Adam, który nie doczekał się szansy zdobycia medalu w drużynówce, wyprowadzał wtedy spod skoczni wesoły pochód Polaków. A w rękach niósł narty Stocha. Nie musiał mówić: już nie skaczę, nigdy nie miałem medalu z drużyną, ale ten jest po części mój. Zrobił to za niego Kamil.
Zawsze się lubili i wspierali, choć mogło to się przecież ułożyć inaczej. Nie byliby pierwszą parą mistrz-następca, która uznała, że w kadrze jest za mało miejsca dla nich dwóch. Adam jest z Beskidów, Kamil spod Tatr, a to podział w polskim narciarstwie podstawowy.
Adam ewangelik, Kamil katolik, Adam zawsze w dobrym humorze, Kamil cichy, czasem spięty. Małysza wielkie sukcesy odciągnęły od nauki i maturę zrobił już po trzydziestce. Stoch, syn psychologa, mistrzem świata w Predazzo został kilka miesięcy po obronie pracy magisterskiej na krakowskiej AWF.