Mimo że rugbyści mają posturę gladiatorów, potrafią z łatwością rozczulić najbardziej obojętne serca. Bohaterem mistrzowskiej fety na londyńskim stadionie Twickenham stał się Sonny Bill Williams. Kiedy po ceremonii wręczenia medali na boisko wbiegł rozentuzjazmowany chłopiec i wpadł w sidła ochroniarza, blisko dwumetrowy Williams wyrwał dziecko z jego rąk, pocieszył, przytulił, a na koniec zdjął z szyi medal i wręczył go malcowi.
– Kiedy zobaczyłem tego dzieciaka, zrobiło mi się ciężko na sercu. Byłem dumny ze zwycięstwa i pomyślałem sobie: dlaczego on nie może podzielić się z nami radością. Odciągnąłem go, potem dałem medal. Widziałem ten wspaniały uśmiech i zachwyconą twarz matki. Trener mi później powiedział, że medal był ze szczerego złota. OK, ale to przecież tylko kawałek metalu. Jeszcze będę miał okazję zdobyć kolejne – tłumaczył Williams.
Wymarzona puenta dla wspaniałego turnieju Nowozelandczyków. Okazuje się, że po siedmiu tygodniach ciężkiej pracy, twardej gry zdobywcy Pucharu Świata bardziej cenią czystą radość i zabawę niż materialny ekwiwalent sukcesu. – W szatni zapanowało szaleństwo – opowiadał ten sam Williams. – To dopiero początek, świętować będziemy przez tydzień – dodał najlepszy zawodnik finału i całego turnieju Dan Carter.
Takimi gestami Nowa Zelandia i rugby konsekwentnie podbijają świat. To sport, w którym naturalność oraz szacunek dla przeciwnika, sędziego i zwykłego kibica są na porządku dziennym. Także dlatego zakończony Puchar Świata, jak każdy kolejny od 1987 roku, odniósł sportowy i marketingowy sukces. Organizatorzy sprzedali blisko 2,5 mln biletów, z czego aż 185 tys. pakietów VIP.
Do Anglii z okazji Pucharu Świata przyjechało około 450 tys. turystów. Zostawili gospodarzom 1,2 mld euro. Puchar Świata w rugby transmitowany jest do 207 krajów, a światowa federacja zarabia na imprezie coraz więcej. Podczas pierwszej edycji w 1987 roku było to tylko 1,4 mln euro, cztery lata temu 126 mln euro, a teraz zysk ma wynieść ponad 200 milionów.