Kiedy pojawiły się informacje, że Alvarez posiłkował się clenbuterolem, wydawało się, że górę weźmie jednak rachunek ekonomiczny i wizja kosmicznych zysków, a sprawa dopingu zostanie zamieciona pod dywan. Alvarez tłumaczył, że zakazany środek dostał się do jego organizmu po spożyciu skażonego mięsa meksykańskich krów. Argumentował, że wcześniej był wielokrotnie badany i nigdy nie było cienia podejrzeń.
Ale Komisja Sportowa Stanu Nevada nie pierwszy raz dała do zrozumienia, że to ona decyduje, kogo chroni. Przed laty boleśnie przekonał się o tym Mike Tyson, ukarany 18-miesięczną dyskwalifikacją i karą 3 mln dolarów za odgryzienie kawałka ucha Evanderowi Holyfieldowi w ich pojedynku w czerwcu 1997 roku.
W styczniu 2002 roku Komisja nie dała też Tysonowi licencji na walkę z Lennoksem Lewisem, która ostatecznie odbyła się w Memphis. Argument, że Tyson nie jest do tego pojedynku gotowy z uwagi na agresywne zachowania, również poza ringiem, zwyciężył. Przegrała wizja wielkich pieniędzy, które dzięki tej walce trafiłyby do stanowej kasy.
Teraz problem na jednak inny wymiar. Boks chce, by wierzono, że walczy z dopingiem, więc przymknięcie oka na to, co zrobił Alvarez, spotkałoby się z nieprzychylną reakcją. Innym meksykańskim mistrzom pięści – Erikowi Moralesowi, Francisco Vargasowi czy Luisowi Nery – którzy sięgali po podobne środki, pogrożono tylko palcem. Dziś to już niemożliwe.
Przed rewanżową walką Alvareza z Gołowkinem (w pierwszej był remis) liczono już miliony, gdy strzelił piorun. Dwie próbki z lutego pobrane od „Canelo" dały wynik pozytywny. Trudno dać wiarę tłumaczeniom, że pięściarz, który zarabia za taką walkę kilkadziesiąt milionów dolarów, wpadł na dopingu, bo spożywa mięso niewiadomego pochodzenia. Tym bardziej groteskowe jest to tłumaczenie – komentuje amerykańska prasa – ponieważ jego menedżer i trener Jose Reynoso zna się na mięsie jak mało kto, 32 lata był rzeźnikiem.