31-letni Ukrainiec ma tytuły mistrzowskie w trzech kategoriach wagowych (piórkowej, superpiórkowej i lekkiej), podobnie jak rok starszy Terence Crawford. Amerykanin zaczynał od lekkiej, później zunifikował wszystkie pasy w superlekkiej, a teraz jest mistrzem WBO w półśredniej. Obaj traktowani są jako naznaczeni ręką bokserskiego Boga, bo faktycznie geniuszu nie można im odmówić.
Ale Saul „Canelo” Alvarez też dokonał rzeczy wielkich. Zdobywał tytuły w czterech wagach, od superpółśredniej do półciężkiej, w tym roku znokautował Siergieja Kowaliowa, który był w posiadaniu trzech mistrzowskich pasów w limicie do 79,378 kg, a wcześniej w średniej (dwie wagi niżej) wygrał po świetnej walce z Danielem Jacobsem.
Przy tym, co koniecznie, trzeba podkreślić, że Alvarez jest królem pay-per-view, to on podpisał z DAZN najdroższy kontrakt w historii sportu (365 mln dolarów za 11 walk). A przecież Meksykanin ma dopiero 29 lat i już 56 walk na koncie. Zaczynał w ojczyźnie jako 15-letni chłopak, a dziś walka z nim to nie tylko splendor, ale i znakomity zarobek.
Część ekspertów uważa, że „Canelo” zasługuje na miano króla zawodowego boksu, choć nie brakuje takich, którzy wyżej stawiają umiejętności Łomaczenki i Crawforda.
Ukrainiec czy Amerykanin, który jest lepszy? Byłoby to pytanie za dziesiątki milionów dolarów (a może i więcej), gdyby istniała szansa, że spotkają się w ringu. Ale to chyba niemożliwe. Crawford nie da rady tak bardzo schudnąć, a dla Łomaczenki waga lekka to już chyba sufit. Być może skusiłby się jeszcze na superlekką, ale to mogłoby być samobójstwem.