Amerykańscy eksperci o urodzonym w Łomży 29-letnim Kownackim przed jego walką z Martinem pisali: siła, serce i szczęka z betonu. Po zakończeniu pojedynku nie kryli podziwu, bo to była prawdziwa bitwa, cios za cios.
Trzy lata starszy Amerykanin był wielką niewiadomą. Mistrzowski tytuł zdobył w styczniu 2016 roku dość przypadkowo, a stracił go po zaledwie 85 dniach urzędowania, przegrywając przez nokaut w drugiej rundzie z Anthonym Joshuą w Londynie.
Tym razem pokazał jednak twarz twardego faceta, który chce wszystkim udowodnić, że jeszcze coś znaczy w świecie wagi ciężkiej. I trzeba przyznać, że poprzeczkę zawiesił Kownackiemu wysoko. Ci, którzy po szybkiej przegranej z Joshuą pisali, że nie ma serca i charakteru do walki, z pewnością zmienili zdanie, jeśli oglądali bitwę na Brooklynie.
Martin i Kownacki zadali w niej prawie 1400 ciosów w dziesięć rund. Nieco częściej (729–224) i celniej bił Polak mieszkający w Nowym Jorku, ale były mistrz był równie aktywny (621–203).
Kownacki dobrze zaczął, atakował i zadawał dużo ciosów. – Chciałem go znokautować, celowałem w głowę, trochę zapominając, by bić też na korpus. Nie sądziłem, że spotkam się z najlepszą wersją Martina, zaskoczył mnie, że jest aż tak twardy i nieustępliwy – powie później „Baby Face".