Kinszasa to nie jest miejsce przyjazne dla zagranicznych bokserów. 30-letni Cieślak wiedział jednak, na co się pisze, miał świadomość, że gospodarze zrobią wszystko, by mieć pierwszego zawodowego mistrza świata. Miał nim zostać starszy o dwa lata od Polaka Ilunga Makabu.
Punktacja była jednak uczciwa, cała trójka meksykańskich sędziów widziała zwycięstwo pięściarza urodzonego w Demokratycznej Republice Konga. Do kanadyjskiego ringowego Michaela Griffina też nie można mieć pretensji, ale ci, którzy pilnowali czasu rund, zawiedli. Trzecia była krótsza o minutę, kilka innych też kończyło się zbyt wcześnie albo za późno. Takie sytuacje w walce o mistrzostwo świata prestiżowej organizacji nie powinny mieć miejsca.
Cieślak pokazał, że jest bardzo dobrym pięściarzem, któremu jednak brakuje doświadczenia. Walka z Makabu była jego pierwszą 12-rundową i debiutem poza Polską. Do tego w piekle Kinszasy, na otwartym stadionie, w temperaturze przekraczającej 30 stopni i 70-procentowej wilgotności.
Niepokonany wcześniej pięściarz z Radomia zaczął znakomicie, ale w czwartym starciu popełnił głupi błąd. Gdy rywal uderzył poniżej pasa, odwrócił się, szukając pomocy sędziego, i opuścił ręce. Ringowy nie zareagował, więc leworęczny Makabu wykorzystał okazję, wystrzelił sierpowym, chwilę później poprawił i Cieślak wylądował na deskach. Gdyby nie ta sytuacja, walka prawdopodobnie wyglądałaby inaczej.
Ostateczna punktacja: 114:112, 115:111, 116:111 dla Ilungi Makabu, nie oddaje dramatyzmu tego pojedynku. Szczególnie dla Cieślaka. Musiał on przecież wiedzieć, że jego honorarium organizatorzy dostarczyli dopiero kilka godzin przed pierwszym gongiem. Przynieśli do pokoju w gotówce, informując, że nie można jej zgodnie z prawem wywieźć. Polskich promotorów też nie było przy ringu. W dziwnych okolicznościach opuścili Kinszasę przed rozpoczęciem pojedynku.