30 letni „Król Cyganów” trzy lata temu sprawił wielką sensację, pozbawiając mistrzowskich tytułów faworyzowanego Władimira Kliczkę. Później stracił pasy nie wychodząc na ring. Oskarżony o doping sam kopał pod sobą dołki, w pewnym momencie przyznał się do depresji i wydawało się, że o Angliku (walczył też dla Irlandii) będziemy już mówić tylko w czasie przeszłym.
Starszy od niego „Bronze Bomber” tytuł WBC, pozostawiony przez starszego z braci Kliczko, Witalija, zdobył dziesięć miesięcy wcześniej, w tym samym 2015 roku. Jest królem nokautu, z czterdziestu wygranych walk, 39 rozstrzygnął przed czasem.
Pierwszy raz Fury z Wilderem starli się 16 stycznia 2016 roku w Barclays Arena w Nowym Jorku. Stałem przy ringu zszokowany porażką Artura Szpilki, któremu Amerykanin z Alabamy zafundował wtedy ciężki nokaut, gdy wtargnął tam Fury. Potężny, ponad dwumetrowy facet machał nad głową zdjętą szybko marynarką i krzyczał do Wildera, że go za chwilę z tego ringu zmiecie. Ten się oczywiście nie przestraszył i tak się przez jakiś czas obaj przekrzykiwali. A ludzie obecni w Barclays mieli niezłą zabawę.
Teraz też obaj idą na całość, ale nie ma w tym złej krwi. Gołym okiem widać, że się lubią, choć gdy dwóch dwumetrowych bokserów, szerokich w barach jak trzydrzwiowe szafy, naciera na siebie - pod mniej odpornymi miękną nogi. I o to właśnie chodzi. Zainteresować naiwnych, by kupili bilety albo zapłacili za transmisję w trybie pay per view.
Nie wierzyłem, że to tej walki dojdzie, bo Fury wracając po długiej przerwie ryzykuje porażkę przez nokaut. Ale kiedy można zarobić 20 mln dolarów, trudno o rozsądek. Zarobią nie tylko Fury i Wilder, ale również sporo innych osób. Taki jest ten biznes. A że więcej w nim cyrku, niż prawdziwego sportu, to już inna sprawa.