Sam o sobie mówił, że jest w czepku urodzony. Był najmłodszym – 26-letnim – trenerem warszawskiej Legii, klubu, który taśmowo wygrywał mistrzostwa Polski. W wieku 32 lat dostał kadrę narodową i być może, gdyby nie polityka, przywiózłby medale już z Los Angeles (1984). A tak bokserzy pojechali do Hawany, gdzie Janusz Starzyk, Zbigniew Raubo i Henryk Petrich stanęli na podium w Turnieju Przyjaźń, który zawodnikom z krajów socjalistycznych zastąpił igrzyska.
Gmitruk był trenerem innym niż wszyscy, których wtedy znałem. Nie miał za sobą takiej kariery bokserskiej jak Wiesław Rudkowski czy Janusz Gortat, z którymi pracował w Legii. Nie zdobywał medali na ringach całego świata, tylko kończył AWF ze specjalizacją ... podnoszenie ciężarów.
Ale był inteligentny, potrafił obserwować i słuchać. I miał bajer, który kochali zawodnicy. Kto znał Andrzeja i słuchał jego opowieści, wie, o czym mowa. Potrafił każdemu wmówić, co chciał. Pięściarze, nawet ci mniej utalentowani, wierzyli, że będą mistrzami świata.
W jego Legii rozkwitł talent Andrzeja Gołoty, który szybko trafił do reprezentacji Polski. Na igrzyskach w Seulu (1988) Gmitruk sekundował przy czterech medalach zdobytych przez Andrzeja Gołotę, Jana Dydaka, Henryka Petricha i Janusza Zarenkiewicza.
I kiedy wydawało się, że to dopiero początek wielkich sukcesów polskiego boksu (Gołota i Dydak mieli przecież dopiero po 20 lat), Gmitruk zrezygnował z prowadzenia reprezentacji. Miał inne cele, chciał wyjechać na Zachód, tam poszukać pracy i zarobić.