Walka Fury – Wilder trzymała w napięciu do końca, choć nie brakowało głosów, że broniący w Los Angeles mistrzowskiego pasa WBC w wadze ciężkiej 33-letni Wilder zmiecie z ringu Anglika, który po 2,5-letniej przerwie, stoczył wprawdzie dwie zwycięskie walki, ale mało kto sądził, że zdecyduje się rzucić wyzwanie królowi nokautu z Alabamy.
Obaj niepokonani, obaj dwumetrowi, potrafiący jak mało kto zachwalać swoje umiejętności, szczególnie 30-letni Tyson Fury. Samozwańczy „Król Cyganów" mówił, że jeśli zdołał pokonać depresję, uwolnić się od alkoholu i narkotyków, to nikt nie jest mu w stanie zagrozić. Ale konfrontacja z tak niebezpiecznym pięściarzem jak Wilder, który 39 z 40 zwycięskich walk rozstrzygnął przed czasem, wydawała się przedwczesna.
Wilder wniósł na wagę zaledwie 96,35 kg, niewiele jak na mężczyznę mierzącego 201 cm. Fury (206 cm) był o 20 kg cięższy, ale jeszcze rok temu ważył 60 kg więcej. Część ekspertów stawiała na Wildera, ale byli tacy, którzy opowiadali się za Furym. Podkreślali, że w ringu jest w stanie obrzydzić życie każdemu.
Wilder faktycznie nie miał lekko, kilka rund przegrał, ale jak ktoś ma ukrytą bombę w prawej rękawicy, to zawsze ma szanse. Sędzia liczył Tysona dwukrotnie, za drugim razem w 12. rundzie, gdy padł na plecy i leżał jak trup. Ale jakimś cudem wstał i dotrwał do końcowego gongu.
Sędziowie nie byli jednomyślni: Amerykanin widział wygraną Wildera (115:111), Kanadyjczyk wypunktował 114:112 dla Tysona Fury, Anglik Phill Edwards orzekł remis (113:113), co oznacza, że „Bronze Bomber" z Alabamy dalej jest mistrzem świata. Zapewne obie strony skorzystają z klauzuli rewanżu, więc na walkę Wildera z Anthonym Joshuą, który ma trzy pasy (WBA, IBF, WBO), trzeba będzie poczekać.