Sędziowie znacznie wyżej ocenili występ urodzonego pod Łomżą 30-letniego Polaka od tego, co pokazał starszy od niego osiem lat Amerykanin meksykańskiego pochodzenia. Dwóch punktowało 117:111, trzeci 118:110 dla Kownackiego, choć jego przewaga nie była aż tak duża. Były rundy, chociażby dwie ostatnie, w których lepszy był Arreola, mimo że od połowy tego pojedynku walczył z bolesną kontuzją lewej ręki.
Kownacki raz jeszcze zaimponował ambicją i wolą walki oraz odpornością na ciosy, ale tym razem za dużo ważył (120,65 kg), więc zabrakło dynamiki, która być może pozwoliłaby mu wygrać przed czasem.
W Barclays Center na Brooklynie większość z liczącej prawie dziewięć tysięcy publiczności stanowili Polacy i dla nich niepokonany „Babyface" jest bohaterem. Miał wprawdzie wygrać przez nokaut, ale teraz nie ma to już znaczenia, najważniejsze, że był górą w starciu z rywalem, który trzykrotnie walczył o mistrzostwo świata i że Polonia znów ma komu kibicować. Tak jak kiedyś Andrzejowi Gołocie, a później Tomaszowi Adamkowi. Z tej trójki tylko Kownacki wychował się w USA, tam nauczył się boksu i biegle posługuje się językiem angielskim. Ale podobnie jak tamci dwaj, nie zapomina, gdzie się urodził.
Rekord zamiast nokautu
Kownacki i Arreola przez 12 rund nie szczędzili sobie w Barclays Center ciężkich ciosów, ustanawiając przy okazji trudne do pobicia rekordy. Obaj łącznie wyprowadzili aż 2172 uderzenia, trafiając 667 razy. W wadze ciężkiej nikt tego wcześniej nie dokonał. Polak trafiał częściej, co potwierdzają statystyki, ale do walki o mistrzostwo świata wagi ciężkiej w niczym to go nie przybliża. To tylko rekordy, w których lubują się Amerykanie.
Arreola pomimo dobrej postawy to już historia. Amerykanin sam mówi o emeryturze i nawet gdyby stoczył jeszcze jeden lub dwa pojedynki, mistrzem nie będzie.