Kariera 31-letniego Łomaczenki jest oszałamiająca. Na ringach amatorskich i zawodowych stoczył w sumie ponad 400 walk i przegrał tylko dwukrotnie. Pierwszy raz w finale mistrzostw świata amatorów w 2007 roku, a kolejny i ostatni pięć lat temu, gdy porwał się na mistrza świata zawodowców Meksykanina Orlando Salido w swojej zaledwie drugiej zawodowej walce. I wcale nie był w tamtym pojedynku gorszy.
Dziś ma tytuły w trzech kategoriach wagowych, a w sobotę w wypełnionej do ostatniego miejsca hali 02 Arena w Londynie sięgnął po wakujący pas WBC, wygrywając z Campbellem, mistrzem olimpijskim z Londynu (2012), tyle że w wadze koguciej. Łomaczenko zdobył wtedy złoty medal w wadze lekkiej, a cztery lata wcześniej w Pekinie (2008) w piórkowej.
Najlepszy dziś pięściarz bez podziału na kategorie to autorski pomysł ojca – Anatolija Łomaczenki. Przestawił mu pozycję na odwrotną, gdy syn miał cztery lata (Łomaczenko jest praworęczny, a walczy jako mańkut), kazał się uczyć ludowych tańców, zapasów, gry w hokeja, by dziś mógł po mistrzowsku tańczyć w ringu. I wciąż jest jego guru zarówno w sali treningowej, jak i w narożniku.
Kiedy w końcówce walki z Cambellem ojciec kazał zaatakować i zdecydowanie bić prawą ręką, syn, choć najlepszy na świecie, wykonał polecenie jak zdyscyplinowany uczeń. I niewiele zabrakło, by wygrał przez nokaut.
Punktacja sędziów nie pozostawia wątpliwości, kto był lepszy. Jean Robert Laine (118:109), Omar Mintun (119:108) i Benoit Roussel (119:108) widzieli jak najbardziej słusznie wysoką wygraną Ukraińca. Inna sprawa, że Campbell też zasłużył na uznanie. Początek miał bardzo dobry, dość długo trzymając skutecznie rywala na dystans, kilka razy nawet mocno trafił, ale Łomaczenko wzmocnił tempo i hakami na korpus mocno osłabił wciąż wielką nadzieję brytyjskiego boksu.