Paulo Sousa pracę z kadrą rozpoczął od trzęsienia ziemi, czyli rewolucyjnych zmian w składzie zakończonych 6-bramkową strzelaniną w Budapeszcie (3:3 z Węgrami). Minęły trzy dni i Portugalczyk dostał mecz-pauzę. Polacy mieli zwyciężyć oraz oszczędzać siły. Zakuć, zaliczyć, zapomnieć. Dopięli swego, męcząc jednocześnie kibiców, bo porywającego widowiska przy Łazienkowskiej nie było.
Andorczycy w pierwszej połowie zablokowali dostęp do swojej bramki tak, jak transportowiec „Evergreen” Kanał Sueski. Polacy bili głową w mur, a najpopularniejszym pomysłem na dostarczenie piłki w pole karne rywali były dośrodkowania. Piłki w siatce wypatrywaliśmy przez pół godziny, aż Robert Lewandowski wolejem zamienił na gola wrzutkę Macieja Rybusa z rzutu wolnego.
Sousa po spotkaniu z Węgrami przyznał się do błędów przy wyborze składu. Teraz je naprawił. Polacy zagrali wysoką linią obrony, ale w jej centrum Michała Helika zastąpił Kamil Glik. Szansę debiutu w kadrze u jego boku dostał Kamil Piątkowski. Selekcjoner wymienił też wahadłowych, bo Arkadiusze Recę i Sebastiana Szymańskiego zastąpili Rybus i Kamil Jóźwiak.
Piotr Zieliński w Budapeszcie poczuł się lepiej, kiedy Sousa w drugiej połowie ustawił go bliżej środka pola. Teraz zaczął mecz „niżej”, dzięki czemu w składzie zmieściło się trzech napastników. Selekcjoner wielokrotnie zachwalał potencjał polskiego ataku, więc do walki z outsiderem delegował jednocześnie Roberta Lewandowskiego, Arkadiusza Milika i Krzysztofa Piątka.
Nadreprezentacja snajperów nie przyniosła deszczu bramek. Polacy byli konsekwentni, bo także po przerwie grali tak, jakby dośrodkowanie były pierwszym punktem Narodowego Modelu Gry. Kiedy Lewandowski dopadł do piłki zagranej przez Jóźwiaka i trafił na 2:0, sędzia mógł zakończyć mecz. Gol padł jeszcze jeden. Trafił Karol Świderski po - a jakże - wrzutce. Tym razem Kamila Grosickiego.