Impreza ośmiu największych gwiazd sezonu była dotąd przekleństwem gracza z Majorki. Wypadał w niej blado, bo nie lubi kortów krytych i twardej nawierzchni, a przez zabójczy dla organizmu styl i coraz częstsze kontuzje jesienią był zazwyczaj cieniem samego siebie.

W tym roku zobaczyliśmy nagle innego Rafę. W miarę swobodnie wygrane trzy mecze grupowe, w najbardziej emocjonującym pojedynku turnieju półfinałowy sukces z Andym Murrayem, w finale odrobienie straconego do Szwajcara seta i katastrofa w secie trzecim.

Dwa lata temu w Paryżu Szwajcar został przez Hiszpana wbity w kort i nie zdobył w ostatnim secie nawet gema. Teraz panowie zamienili się rolami. Wyjaśnienie, dlaczego tak potoczył się ten ostatni mecz, wydaje się kluczowe dla zrozumienia całej rywalizacji w cyklu ATP. Zwolennicy stylu gry, jaki prezentuje Federer, zapewne wskażą na nadzwyczajną ochotę do gry i fantastyczną kondycję demonstrowaną w turnieju przez Szwajcara, jego agresję w ataku, rewelacyjny bekhend, jak zwykle za trudny dla przeciwnika serwis. Fani Nadala przytoczą z kolei informacje o wcześniejszych kłopotach Hiszpana z ramieniem, może przypomną historię jego kilku morderczych półfinałów, po których w meczu o tytuł ich idol nie dał rady się odbudować.

Londyński Finał ATP był taki jak cały sezon – widzieliśmy twardy, męski tenis, ale niestety mało epickich gier, poza półfinałem Nadal – Murray. Federer pod wodzą nowego trenera Paula Annacone’a wyraźnie się zmienił w porównaniu z wimbledońskim blamażem z Tomasem Berdychem. Znów przypomina samego siebie z najlepszych lat. Z Nadalem zagrał finał tak, jak powinien, czyli bardzo agresywnie.

Ale Hiszpan też robi postępy, które doprowadziły go do sukcesu w Wimbledonie, Australian Open i US Open. Ponieważ jest o pięć lat młodszy od rywala, za rok wszyscy mogą oglądać już tylko jego plecy.