Zabrać australijskich kibiców Karolinie Woźniackiej to duża sztuka. Obronić piłkę meczową i wygrać 3:6, 7:5, 6:3 z Dunką półfinał – jeszcze większa. Na Li zrobiła to wszystko i przeszła do historii tenisa: jest pierwszą Chinką, a nawet pierwszą Azjatką, w wielkoszlemowym finale gier singlowych.
Łatwo wskazać moment, w którym mecz Li – Woźniacka zmienił swój bieg. Liderka rankingu, grając ambitnie, ale dość ostrożnie, prowadziła w drugim secie 5:4, 40-30 i serwowała. Zamiast śmiało ruszyć po decydujący punkt, zostawiła sprawy rywalce i gorzko tego pożałowała. Na Li była w nerwach, ale nie bała się ataków, nawet nieudanych. Wygrała tę ważną piłkę, potem kolejne i jeszcze śmielej poszła po zwycięstwo.
Był to triumf wiary w siebie i konsekwencji. Po pierwszym secie, w którym Na Li często strzelała piłkami w auty, wydawało się, że tak agresywna, mocna gra z Dunką nie ma sensu. Ale sens był, bo zmuszana do ciągłego biegania Karolina nie wytrzymała naporu.
W trzecim secie nie wygrała już żadnej piłki po własnej akcji. Znów znajdzie się w ogniu krytyki tych, którzy nie doceniają jej wytrwałego, często skutecznego, ale obronnego tenisa. Być nr 1 na świecie bez Wielkiego Szlema w portfolio wciąż będzie jej ciężarem.
[srodtytul]Na własny rachunek[/srodtytul]