Dużo racji mają ci, którzy twierdzą, że dzisiejszy kobiecy tenis bywa nudny, że trudno porównywać go z latami wielkiej rywalizacji Chris Evert i Martiny Navratilovej czy Steffi Graf i Martiny Hingis. Nie ma dziś tak silnych osobowości, nie ma liderek, które ciągnęłyby w górę poziom dyscypliny. Chyba nigdy wcześniej kilkanaście tenisistek z góry rankingu WTA nie było tak blisko siebie i tych, co je gonią.
Przykład płynie nie tylko ze Stambułu, gdzie szybko odpadły teoretycznie najlepsze: Karolina Woźniacka i Maria Szarapowa. Każdy tegoroczny Wielki Szlem to inna mistrzyni, na osiem finalistek powtórzyła się tylko jedna – Chinka Na Li.
Jeśli sportowy poziom damskiego tenisa może dziś budzić uzasadnione wątpliwości, to jak wytłumaczyć, że w ciągu dwóch minionych lat WTA Tour stał się oazą dostatku w świecie przeszłych i teraźniejszych kryzysów ekonomicznych? Z liczbami się nie dyskutuje: w 2011 roku cykl miał się świetnie. 2400 tenisistek z 99 krajów walczyło o ponad 90 mln dolarów w 53 turniejach (plus czterech wielkoszlemowych) w 33 miejscach na świecie, 19 dziewczyn z rakietą zarobiło ponad milion dolarów. Rośnie oglądalność telewizyjna i obecność logo WTA w innych mediach.
Przyszły rok ma być jeszcze lepszy. Pula nagród wzrośnie do 96 mln dolarów (kolejny rekord), firma Sony Ericsson przedłużyła główną umowę sponsorską, milionerek będzie jeszcze więcej.
Za tymi sukcesami stoi Stacey Allaster, Kanadyjka, kiedyś dyrektorka turnieju w Ontario, od 2009 roku szefowa WTA Tour, od kilku dni z angażem na kolejne pięć lat, do 2017 roku. Pani Allaster odnowiła stare kontrakty, podpisała kilka nowych, wynegocjowała nowe wyższe stawki za prawa transmisji telewizyjnych i, przede wszystkim, zadbała o promocję kobiet z rakietą.