Walczyli pięć godzin, zanim Djoković pokonał Murraya 6:3, 3:6, 6:7 (4-7), 6:1, 7:5. Warto było patrzeć, jakich ludzi z tytanu wyprodukował współczesny tenis. Wygrał Serb, nieco bardziej wytrzymały, odporny na ból i lepiej radzący sobie z nieuchronnymi spadkami mobilizacji.
– Dzięki wsparciu publiczności, napojom energetycznym, wodzie i bananom udało mi się jakoś przetrwać... – to były pierwsze słowa zwycięzcy.
Mecz zaczął się tak, jakby obaj świetnie wiedzieli, że czeka ich długie bieganie. Mieli popartą statystykami pewność, że są mistrzami tenisowych maratonów. Wymiany były ostrożne, ryzykowne ataki rzadkie, o sukcesie decydowała cierpliwość. Murray wiedział, że musi atakować, że taktyka wyczekiwania na błędy Djokovicia prowadzi donikąd. Łatwo powiedzieć.
W pierwszym secie mu nie wychodziło, w drugim było znacznie lepiej, trzeci – najdłuższy (88 minut) – przyniósł tyle zmian nastrojów po obu stronach siatki, że wystarczyłoby ich na cały mecz.
Krótką chwilę wydawało się, że zwycięstwo Szkota po tie-breaku oznacza przełom w spotkaniu, tym bardziej że Djoković chwilami człapał po korcie, rozciągał mięśnie, wyraźnie miał kłopoty z nogami i złapaniem oddechu.