Trzy sety, dwie i pół godziny gry, wynik 3:6, 6:4, 6:4 dla Słowaczki. Siedem miesięcy temu w Sydney Polka wygrała w podobnych okolicznościach 6:0, 6:0 i doprowadziła rywalkę do łez.
Szkoda tego tytułu (byłby to wygrany finał nr 13), bo choć nie wszystko w tym meczu szło po myśli Agnieszki, to w decydującym secie miała wielką szansę. Trafiła jednak na dzień, w którym Cibulkova nie traciła wiary w sukces ani na moment. Owszem, czasem ponosiła ją energia, brakowało zimnej krwi, ale to Słowaczka wnosiła na kort więcej agresji i pomysłów na atak.
Trzeci set może przejdzie do historii finałów w Stanford, bo cztery piłki meczowe obronione przez Radwańską to nie jest zwykły wyczyn. Agnieszka w obronie była chwilami rewelacyjna, ale nie z samej obrony składa się dobry mecz.
Po porażce Polce łamał się głos, mocno przeżyła przegraną. Cibulkova, to zrozumiałe, pękała z dumy (pokonała Radwańską pierwszy raz w pięciu meczach), jej ojciec Milan, pierwszy wpadł na kort, by córkę uściskać. Słowaczka znów pokazała światu, że mimo 161 cm wzrostu, ma broń by wygrywać z tenisistkami z czołówki.
Może za kilka dni w Carlsbadzie znów się spotkają. Jeśli tak będzie, to tylko w finale. Na razie Polka czeka, czy jej rywalką w drugiej rundzie (pierwszą ma wolną) będzie Tamira Paszek czy Daniela Hantuchova.