To była druga runda Wimbledonu, przed Chorwatem mecz z Kennym De Schepperem. Oficjalny komunikat tenisisty mówił o kontuzji lewego kolana. Nie bardzo się to zgadzało, bo w pierwszej rundzie nikt kontuzji nie widział. Po paru dniach głosy, że Cilić nie przeszedł kontroli antydopingowej, były coraz głośniejsze.
Tajemnica wyjaśniła się szybko. Grał wiosną w Monte Carlo, podobno poprosił mamę, by w miejscowej aptece kupiła mu glukozę, prosty suplement sportowej diety. Badanie moczu podczas kolejnego turnieju w Monachium wykazało, że w tabletkach oprócz glukozy był także stymulant – nikethamid. Kara to najpierw dziewięć miesięcy zawieszenia, przepadek nagród i punktów. Potem zmniejszona została przez Sąd Arbitrażowy ds. Sportu do czterech miesięcy, gdyż chorwacka wersja produktu różniła się od francuskiej, nie miała nikethamidu. Potraktowano to jako okoliczność łagodzącą.
Ten przypadek, tak jak inne z ostatnich miesięcy, był dyskutowany, bo można też zarzucić łowcom dopingu pewne naciąganie faktów medycznych i procedur, ale w papierach Cilicia, w pamięci kibiców i mediów ten przykry zapis pozostanie – był zdyskwalifikowany.
Wrócił jesienią w hali Bercy w Paryżu, trochę zardzewiały, ale znów pod opieką Gorana Ivanisevicia, wieloletniego mentora i przyjaciela. W tym roku odrobił sporo zaległości, wrócił niemal tam, gdzie był przed wpadką, czyli blisko pierwszej dziesiątki świata. Wygrał turnieje w Delray Beach i Rotterdamie, pokonał Jo-Wilfrieda Tsongę, Andy'ego Murraya i Tomasa Berdycha. – Kariera wydaje się taka sama, ale to dla mnie nowe otwarcie – mówił z ulgą.
Marina nazwano cudem z Medjugorie, gdy w 2010 roku w Melbourne dotarł do półfinału Australian Open. To się wielu skojarzyło z górską wioską w Bośni i Hercegowinie, gdzie tenisista się urodził i gdzie w 1981 roku Matka Boska ukazała się sześciu osobom. Od tego czasu Medjugorie stało się miejscem pielgrzymek milionów ludzi, miejscowy kościół św. Jakuba zobaczył niejedno nawrócenie.