Chorwat zwyciężył w niecałe dwie godziny 6:3, 6:3, 6:3. Od początku walka była zacięta, ale gdy w połowie pierwszego seta Cilić przełamał serwis rywala, na horyzoncie widać już było zwycięzcę.
Większy miał łatwiej. Przyszły mistrz serwował znacznie lepiej od Japończyka, grał odważnie, był nawet skuteczniejszy w długich wymianach. A gdy już nacieszył się sukcesem, powiedział, że nazywanie go mistrzem Wielkiego Szlema wciąż brzmi nierealnie.
– Człowiek marzy o takiej chwili całe życie, a tu nagle w cztery–pięć dni wszystko się zmienia. Mój tenis też. Zacząłem grać doskonale, poczułem to w piątym secie meczu z Gilles'em Simonem. Zaczęła się ta niewiarygodna, cudowna seria. Ten tytuł znaczy dla mnie wszystko. Jestem po prostu na szczycie świata – mówił Cilić.
Przy takiej okazji nie chce się wspominać, że rok temu nie przyjechał do Nowego Jorku, bo jeszcze trwała niezbyt długa, ale przykra dyskwalifikacja za wykroczenia dopingowe. Lepiej przypomnieć, że za wzlotem Chorwata stoi rodak, Goran Ivanisević, który zbiera teraz zasłużone pochwały.
– Byłem trochę za bardzo zdenerwowany. Jednak te dwa tygodnie przyniosły mi tyle radości, że trudno narzekać. W końcu przyjechałem tu bez żadnych nadziei, wcześniej miałem kontuzję, mało trenowałem. No i dwa mecze pięciosetowe też zrobiły swoje. Przepraszam, może następnym razem – tłumaczył się z porażki Nishikori.