Dla Tsongi miał to być zwykły mecz otwarcia turnieju z teoretycznie słabszym rywalem, ale już po pierwszych piłkach widać było, że łatwo nie będzie. Rozgrzany udanymi kwalifikacjami Polak od startu zagrał odważnie i zamiast rutynowych dwóch setów dla faworyta, zrobiło się znakomite widowisko.
O talencie Michała Przysiężnego wiemy od lat, „polski Federer", jak niekiedy go nazywano rzeczywiście ma tę widoczną łatwość uderzeń. Talent na wyniki przekuwał jednak z trudem, co wspinał się w górę rankingu, to kontuzja, co jakiś dobry mecz, to zaskakująca porażka.
W tym roku nie szło mu nadzwyczajnie (ranking 142. ATP to potwierdza), ale od kilku tygodni z musu ruszył do tenisowego czyśćca – czyli świata challengerów, tam zdobywał punkty, ale ambitnie próbował też czasem eliminacji do większych turniejów.
W Tokio wyszło – wygrał 6:3, 6:2 z Japończykiem Yusuke Watanuki (477. ATP), potem pokonał 7:6 (7-4), 7:6 (7-1) bardzo zdolnego australijskiego juniora Thanasiego Kokkinakisa (172. ATP) i wyszedł na pożarcie przeciw Tsondze, zwycięzcy 11 turniejów, dziś nr 12 na świecie, bywało, że nr 5.
Wygrał, bo ani przez chwilę nie przestał grać z ogromną ambicja, ale też z chłodną głową – plan miał widoczny: mocny serwis (nie zawodził na szybkiej nawierzchni), śmiały atak z każdego miejsca kortu, żadnych długich wymian, w chwilach największych zagrożeń – sprint do siatki. Wyszło jak nigdy – widzowie zobaczyli świetny mecz z obu stron.