Trybuny przed południem, kiedy swoje dwa jedyne sety turnieju zagrała nagrodzona przez organizatorów dziką kartą Weronika Ewald, były niemal puste. Kilka godzin później Świątek w meczu z Uzbeczką Niginą Abduraimovą dopingowało już kilka tysięcy ludzi. Miejsc wolnych nie było.
Biletów zabrakło, niektórzy po odbiciu się od kas przystawali jeszcze i próbowali zerkać na kort centralny przez ogrodzenie, bo najlepszą tenisistkę świata w akcji można zobaczyć w Polsce tylko raz w roku. Turniej ma rangę WTA 250 i choć dla zawodniczki klasy Świątek już jest za mały, to organizuje go jej ojciec, a występ w stolicy jest ważnym ukłonem dla rodzinnych stron oraz fanów.
Czytaj więcej
Iga nieustannie uczy się nowych rzeczy i zaskakuje mnie mądrością. Cieszę się, że zaraziłem ją konsekwencją do sportu – mówi „Rzeczpospolitej” ojciec najlepszej polskiej tenisistki Tomasz Świątek.
Wydarzenie było istotne, zagrała w stolicy gwiazda największego formatu. To tak, jakby w stolicy biegał Jamajczyk Usain Bolt (był, przed dziewięcioma laty), albo głowił się nad szachownicą Norweg Magnus Carlsen (zrobił to, rok i dwa lata temu). Teraz warszawiakom pokazała się pierwsza rakieta świata.
Kibice, choć zapewne wielu z nich na co dzień z wielkim tenisem nie ma wiele wspólnego, mecz obserwowali czujnie, w ramach zasad kultury wyznaczonej największymi turniejami. Nie było więc gwizdów, podczas wymian panowała cisza, a brawa towarzyszyły udanym zarówno akcjom udanym, jak i - czego już chwalić nie należy, choć staje się to na całym świecie zwyczajem - błędom przeciwniczki.