Finał był dwusetowy, co może trochę zaskoczyło tych, którzy wierzyli, że zobaczą bardzo długą bitwę dwóch najlepszych rakiet świata. Był, jak chyba cały zwycięski turniej Igi Świątek – wypełniony zmianami nastrojów, chwilami niepewności, ale też zachwytami nad siłą gry i odpornością psychiczną Polki. Może właśnie ta silna głowa, była najważniejszą bronią Igi w Nowym Jorku.
Niezależnie od ocen piękna i dramatyzmu meczu o tytuł trzeba dodać, że minęło 85 lat od chwil, gdy na kortach Flushing Meadows grała w finale US Open Jadwiga Jędrzejowska. Pani Jadzia tamten mecz z Anitą Lizaną przegrała. Teraz pani Iga, nazywana od czasu objęcia pierwszego miejsca w rankingu WTA – 1GĄ, wreszcie zdobyła amerykańską twierdzę.
Zapamiętać z finału można przede wszystkim to, że w obu setach Iga Świątek zaczynała od szybkiego prowadzenia 3:0 i ta kontrola meczu mocno wpływała na emocje rywalki. W pierwszym secie Ons Jabeur tylko na dwa gemy potrafiła obudzić w sobie lwicę. W drugim, gdy publiczność wyraźnie zaczęła wspierać Tunezyjkę, mniej więcej w połowie przekonaliśmy się, że na Arthur Ashe Stadium grają jednak dwie znakomite tenisistki, nie jedna.
Gdy Jabeur zaczęła grać lepiej, pojawiły się emocje, pojawiły się bardziej zacięte wymiany i realizowane groźby przełamań serwisu. Iga prowadziła 4:2, straciła prowadzenie. Chwila największej presji na Polkę przyszła przy stanie 4:4, gdy Iga podawała, przegrywała 15-40 i wizja trzeciego seta zaczęła być całkiem realna.
Jednak wyszła z kłopotów, rozstrzygał zacięty tie-break, w którym podpowiedzi trenerskie i oryginalne pomysły Ons Jabeur nie dały jej sukcesu. Nie pomogła nawet obecność ubranej w podkoszulek z napisem „Yalla Habibi” (w wolnym tłumaczeniu: „Naprzód kochanie”) Arantxy Sanchez-Vicario w loży Tunezyjki. Skuteczność Igi w finałach nadal jest porażająca, siódme zwycięstwo w sezonie ogłoszone, łzy szczęścia wylane, czek na 2,6 mln dolarów plus srebrny puchar z rąk Martiny Navratilovej przyjęty.