Relacja z Londynu
Niedziela na korcie centralnym miała przywrócić brytyjską dumę i przywróciła. Andy Murray pokonał Kanadyjczyka Milosa Raonica 6:4, 7:6 (7-3), 7:6 (7-2), zdobywając trzeci tytuł wielkoszlemowy, drugi w Wimbledonie. Do przedwojennej legendy Freda Perry'ego jeszcze mu daleko, ale droga jest właściwa.
Przykładano do tego finału kilka miar: jedni chcieli widzieć zdalny pojedynek dawnych sław, dziś supertrenerów: Ivana Lendla po szkockiej stronie i Johna McEnroe po kanadyjskiej, inni atak młodego pokolenia, choć cztery lata różnicy między uczestnikami to nie jest wiele.
Lendl i Murray wygrali zdecydowanie, choć wyniki setów podpowiadają, że walka była równa. Wbrew pozorom nie była. Od początku spotkania Szkot kontrolował wydarzenia, bardzo mocny serwis Kanadyjczyka nie utrudniał aż tak bardzo doskonałego odbioru, reguły zostały ustalone wyłącznie przez Andy'ego. Strzelające korki od szampana było słychać na trybunach od pierwszego kwadransa meczu.
W każdym secie mistrz znalazł chwilę słabości debiutanta i z chłodną głową ją wykorzystał. Zwłaszcza tie-breaki dobrze puentowały tę przewagę. Umiejętności Raonica, choć wyraźnie lepsze niż rok i dwa lata temu, jeszcze nie wystarczyły na mądry, precyzyjny tenis Szkota. Andy Murray miał przy tym w rezerwie żelazne płuca, szybkość też była po jego stronie. Na taki arsenał nawet John McEnroe (w kabinie komentatora BBC) oraz Carlos Moya (na ławce trenerskiej) nie znaleźli sposobu.