Jeszcze niedawno siłą napędową męskiego tenisa była „Kareta Asów" – Roger Federer, Rafael Nadal, Novak Djoković i Andy Murray. Jako pierwszy wypadł z niej Szkot, wyeliminowany przez kontuzję, i wiele wskazuje na to, że teraz ten sam los czeka Hiszpana i Szwajcara.
Federer już raz zmartwychwstał, gdy w roku 2017 wygrał Australian Open po fantastycznym finale z Nadalem, a potem Wimbledon. Ale to są jego ostatnie wielkoszlemowe triumfy. O Nadalu mówiono, że dopóki będzie chodził, nikt go w turnieju Roland Garros nie pokona. Był to pogląd historycznie uzasadniony, gdyż Hiszpan nieraz przyjeżdżał do Paryża w słabszej formie lub nie w pełni zdrowy, ale zawsze wyjeżdżał zwycięski.
W tym roku to się skończyło, Nadal w półfinale przegrał z Djokoviciem i przeżył to tak bardzo, że zrezygnował zarówno z Wimbledonu, jak i igrzysk olimpijskich. Kariery zapewne jeszcze nie zakończy, ale czy niemiłosiernie eksploatowany przez lata organizm pozwoli mu na powrót do dawnej formy?
Andre Agassi wiele lat temu, gdy zobaczył, jak gra Nadal, wypowiedział często potem cytowane zdanie: „On wystawia swemu ciału czeki, których ono nie będzie w stanie spłacić". Można powiedzieć, że się pomylił, bo Nadal ma na koncie 20 wielkoszlemowych zwycięstw, ale jego styl gry był bez wątpienia samowyniszczający i teraz być może zaczyna się czas niewypłacalności.
Na tle tych kłopotów rywali do tytułu najlepszego gracza w historii największym atutem Djokovicia – oprócz znakomitej formy – jest czas. Serb to perpetuum mobile, jest sprawny i szybki jak na początku kariery, a doświadczenie powoduje, że potrafi zwyciężać, nawet gdy gra słabiej, czego dowodem jest finał Wimbledonu. To był mecz mogący być ilustracją starej zasady, że nie zawsze trzeba grać genialnie, wystarczy lepiej niż rywal.