[i]Korespondencja z Belgradu[/i]
Zaczęło się od szoku dla gospodarzy. Serbski wojownik Janko Tipsarević gładko przegrał z Gaelem Monfilsem 1:6, 67 (4-7), 0:6 i było 1:0 dla Francji..
Nie pomogła publiczność, która w trakcie meczu wypełniła Belgradzką Arenę (17 000), nie pomogli Nenad Zimonjić i Viktor Troicki dyrygujący dopingiem z serbskiej ławki rezerwowych (wskoczyli na krzesła), bo Tipsarević sam nie chciał sobie pomóc. Przegrał już pierwszego gema meczu – popełnił dwa podwójne błędy serwisowe – czym znakomicie nastroił Monfilsa.
Tylko w drugim secie było tak jak spodziewali się tego widzowie: ich samuraj w okularach i z opaską na głowie walczył do ostatniej kropli krwi. Ale gdy przegrał w tie-breaku, mecz się skończył. Francuz w trzecim secie pozwalał sobie nawet na zabawy z wrogiem, prowokował publiczność, gdy była cisza nie serwował, czekał na okrzyki i wtedy z uśmiechem posyłał bombę. W trakcie wymian Monfils nie inicjował ostrej wymiany strzałów, wprost przeciwnie, był cierpliwy i wygrywał, bo Tipsarević nie wytrzymał stresu.
Wedle klasycznej definicji sformułowanej przed laty przez Borisa Beckera (gdy w Moskwie grał po kostki w wodzie, bo gospodarze chcieli, by kort był wolny), mecz Pucharu Davisa na wyjeździe to sztuka zaakceptowania zachowań tak naprawdę nieakceptowalnych. Trzeba robić swoje, zamknąć się we własnym świecie, kto to potrafi – wygrywa. Trudno było się spodziewać, że tak dobrze umie to Monfils, a z Tipsarevicia, który w tej samej hali dawał Serbii kluczowe zwycięstwa, nie zostało nic.