Tenis kobiecy ma zły czas. Brakuje mu wyrazistych liderek z mocnym charakterem i ciekawą osobowością, nie ma wielkich pojedynków na miarę dawnych potyczek Chris Evert z Martiną Navratilovą czy Steffi Graf z Martiną Hingis, co gorsza, nie ma perspektyw, że takie mistrzynie szybko się pojawią.
Kandydatki znikają zadziwiająco szybko. Przede wszystkim wykluczają je kontuzje. Ubiegłoroczny powrót Justine Henin zakończył się definitywnie po Wimbledonie – łokieć nie wytrzymał. Serena Williams to dziś stała pacjentka oddziałów ortopedii i hematologii, jej powrót wciąż wygląda na wątpliwy. Do młodszej siostry dołączyła starsza – Venus Williams też nie zjawi się na kortach Rolanda Garrosa, gdyż leczy uraz biodra.
Brakuje zdrowia
Kim Clijsters, choć udanie rozpoczęła rok w Australii, od kilku tygodni odrabia stracony czas po kontuzji barku i nadgarstka, a także doprowadza do użytku uszkodzoną na weselu kuzyna kostkę (włożyła za wysokie szpilki).
Zagra w Paryżu, choć ten start tylko tworzy pozory, że istnieje łączność pokoleń między dawnymi i nowymi gwiazdami. Kim jest spełniona i z założenia gra niewiele, tylko tyle, ile chce dla podtrzymania sławy i finansów rodziny.
Młodsze nie mają więcej zdrowia. Dinara Safina w końcu uznała, że ma dość gry z bolącymi plecami i stałego spadku rankingowego, więc wzięła urlop od tenisa na czas nieokreślony. Wiktoria Azarenka, jedna z lepszych kandydatek na przyszłą liderkę klasyfikacji światowej, ciągle płaci wysoką cenę za swój mocny i głośny tenis, a także za brak szacunku dla zmęczonego ciała i grę wbrew jego sygnałom. Nawet Agnieszka Radwańska, której ciekawy tenis nie bazuje na sile uderzeń, też już odczuwa skutki trzech lat intensywnej pracy w turniejach.