To był nie ten czas i nie to miejsce. Wystarczyło jedno spojrzenie na Agnieszkę Radwańską na początku meczu i było jasne, że nieważne, jakim wynikiem się skończy, będzie bolało. Znamy tę historię z poprzednich wrześniowych dni na US Open: trzy sety, frustracja, pożegnanie z turniejem.
Dwa lata temu to się zdarzyło w meczu z Marią Kirilenko, rok temu z Shuai Peng, wczoraj nad ranem polskiego czasu z Angelique Kerber. Z tenisistką zaprzyjaźnioną z Agnieszką, choć nie było tego widać, gdy się po ostatniej piłce rozchodziły do szatni. Angelique to dla polskiej grupy w tenisie po prostu Andżelika. Córka Polaków, często trenująca w Puszczykowie, gdzie dziadek zbudował centrum tenisowe nazwane Angie na jej cześć.
Kerber nieraz mówiła, że jeśli PZT się postara, może grać dla Polski, a nie dla Niemiec. Ale nie dawała szczególnych powodów, by się starać. Nie jest specjalistką od wyrafinowanego tenisa, w rankingu najwyżej była na 45. miejscu, jej największymi osiągnięciami wielkoszlemowymi są trzecie rundy w Australian Open, dwa razy w Wimbledonie i od teraz w US Open.
Agnieszka Radwańska przegrała pierwszego seta, bo gorzej niż Kerber serwowała i częściej ryzykowała bez efektu. W drugim secie role się odwróciły, to rywalkę zaczęło zawodzić podanie, ryzykowne uderzenia się nie udawały, gemy płynęły szybko, ale tylko do stanu 4:0 dla Agnieszki. A potem znów zaczęło się robić pod górę. Zamiast szybko kończyć seta, Polka męczyła się aż do 6:4.
Najlepsza szansa na uspokojenie nerwów uciekła na początku decydującego seta. Radwańska zaczęła go od przełamania serwisu rywalki, ale wymknął jej się drugi gem ciągnący się w nieskończoność. Potem już trzeba było gonić. Udało się z 1:3 na 3:3, ale z 3:5 już nie.