Kolejny raz w Londynie (choć Anglicy mówią, że w północnym Greenwich), znów w wysokiej jak kolumna Nelsona hali O2 postawionej w zakolu Tamizy. Nazwa oficjalna turnieju – Barclays ATP World Tour Finals 2011. Pula nagród – ponad 5 mln dolarów. Bilety – od 139,99 funta w pierwszym dniu do 2299 funtów na finał.
Nie słychać głosów, że nie warto tyle płacić. To naprawdę turniej mistrzów, bo mimo kontuzji, niespodziewanych porażek i kilku absencji w jesiennych imprezach Novak Djoković, Rafael Nadal, Andy Murray i Roger Federer to obietnica wielkich przeżyć. Tytułu broni Szwajcar, który w końcu roku wreszcie grał tak, jak nas przyzwyczaił w najlepszych latach kariery.
Zwycięstwa Federera w Bazylei i Paryżu to były najlepsze wiadomości dla organizatorów Masters. „Człowiek renesansu" – jak ostatnio ktoś napisał o szwajcarskim tenisiście – zacznie turniej. Zagra z Jo-Wilfriedem Tsongą, będzie powtórka niedawnego finału z hali Bercy. Djoković zasłużył na taką samą, a może większą, uwagę z powodu odświeżającego męski tenis udanego szturmu na pierwsze miejsce w rankingu ATP. Dziś chyba płaci cenę za kilka miesięcy bezbłędnej gry i trzy tytuły w Wielkim Szlemie, ale gdy wychodzi na kort, widać, że rola lidera mu nie ciąży.
O ambicję Murraya można się nie martwić, jeśli już – to o nerwy, jakie zawsze trochę rozbrajają Szkota, gdy gra w Londynie. W Wimbledonie jeszcze sobie z nimi nie poradził.
Największą niewiadomą jest Nadal. Opuszczał turnieje, odpoczywał na polu golfowym, ale trzeba wierzyć, że etos pracy nie pozwolił mu na ulgi. Pozostała czwórka też ma swoje silne strony: David Ferrer jest nieugięty, Tomas Berdych to nagłe strzały nie do obrony, Jo-Wilfried Tsonga – agresja, choć niekiedy poza kontrolą, Mardy Fish – amerykańska duma.