Hymny odegrane, uprzejmości i proporczyki wymienione, sędzia główny Andrew Jarrett (ten sam, który pełni tę ważną rolę w Wimbledonie) dał znak – mecz na Torwarze zaczął się wedle wszelkich reguł.
Początek nie przyniósł wielu polskich radości. Marin Cilić nie musiał nawet bardzo się starać, by prowadzić po pierwszym secie. Michał Przysiężny dość długo przypominał sobie, że potrafi mocno i celnie serwować, że umie prowadzić wymiany i atakować przy siatce.
– Ładuj, ładuj! – głośno zachęcał Jerzy Janowicz kolegę, ale zachęta nie pomagała. Siłą Cilicia jest nie tylko wzorowane na mistrzu Goranie Ivaniseviciu podanie z wysokości 198 cm wzrostu. Chorwat gra bardzo spokojnie, szybko ocenia sytuację na korcie, ale rzadko atakuje bez chwili namysłu. Jak już przyspieszy – punkt niemal murowany.
W drugim secie doczekaliśmy jednak momentu, gdy Polak mógł wygrać gem przy serwisie Chorwata. Było 4:3, mogło być 5:3, zrobiło się 4:4, bo trzy serwisy Cilicia w kilka sekund odpędziły niebezpieczeństwo. To była jedyna chwila, gdy przez trybuny mogła przemknąć myśl o wyrównaniu spotkania.
Publiczność się ożywiła, zaczęła w końcu pomagać, także radzić, co robić. Porady z trybun nie były złe (– Jeszcze raz tak samo... – po udanym serwisie), ale nie wystarczyły. Narzekać na Przysiężnego nie trzeba, ale różnica jakości gry była widoczna.