Urok złych chłopców

Na korcie zawodnicy wrzeszczą i klną. Obrażają wielcy i mali. Jedni, bo taką mają naturę, inni z wyrachowania.

Publikacja: 11.04.2014 03:10

Jimmy Connors grał świetnie, ale lubił denerwować przeciwnika, sędziów i kibiców

Jimmy Connors grał świetnie, ale lubił denerwować przeciwnika, sędziów i kibiców

Foto: AFP

Przykłady kanoniczne: Ilie Nastase, John McEnroe i Jimmy Connors, a także paru innych, stworzyli pokolenie, które opanowało turnieje Wielkiego Szlema i kazało niektórym wierzyć, że bez trudnego charakteru sukcesów nie ma.

Trudno określić, który był gorszy. Rumun, tworzący na korcie  wybuchową mieszankę tandetnego teatru jednego aktora i sportu, czy obaj Amerykanie, których magazyn „Time" nazwał prosto: „kwintesencją rozpieszczonego bachora" oraz „wygładzonym przez czas chamem".

Nastase, „bufon z Bukaresztu", miał wyobraźnię. Podczas kłótni schodził z kortu na kwadrans, rzucał butami, dodawał niewybredne komentarze, doprowadzał rywali do wściekłości. Publiczności wysyłał angielski epitet na literę „f", środkowy palec wysuwał często, czasem rysował go na podkoszulku i pokazywał w stosownej chwili.

Książę klaunów

Rzadko na tym tracił, choć gdy kiedyś zaczął złośliwie naśladować Clarka Graebnera, Amerykanin przeskoczył siatkę, chwycił Rumuna za szyję i wrzasnął: – Nie zrobisz mi, sukinsynu, tego, co zrobiłeś Cliffowi Richeyowi w Paryżu. Jeśli nie przestaniesz, rozwalę ci łeb! Pomogło – upokorzony Nastase przegrał mecz.

W masowej pamięci lepiej zapisało się spotkanie, które „książę klaunów" wygrał – w Masters 1975 w Sztokholmie z Arthurem Ashe'em. Wykorzystał na korcie wszystkie sposoby przerywania gry: protesty, wrzaski, wybuchy histerii. Co chwila nazywał Ashe'a „czarnuchem", w końcu dopiął swego. Amerykanin prowadził 4:1, ale odłożył rakietę i powiedział, że ma dosyć, że doszedł do stanu, w którym może stracić nad sobą kontrolę. – Wolę przegrać, niż stracić szacunek do samego siebie – rzekł. Sędzia Horst Klosterkemper zdyskwalifikował Nastasego, ale następnego dnia jury zmieniło werdykt. Rumun wygrał turniej.

Szczytem (lub raczej dołkiem) jego wyczynów był US Open w 1976 r. na Forest Hills. Nastasego zdenerwowały dwa skurcze nóg jego przeciwnika Hansa Pohmanna. Gdy przed piłką meczową Niemiec poprosił o pomoc medyczną po raz trzeci, Rumun eksplodował. Wrzeszczał na sędziego i rywala. Po wygranej w tie-breaku wcale mu nie przeszło. Gonił Pohmanna do szatni, wyzywając go od drani (łagodnie mówiąc) i nazistów. Były głosy, że dyskwalifikacja powinna być dożywotnia, skończyło się na 1000 dolarów kary. Komentarz Rumuna: – Kibice płacą, żeby na nas patrzeć, mają prawo zobaczyć show. Jego motto brzmiało: „Tak długo, jak jestem zły, gram dobrze".

John McEnroe nie tylko wykrzyczał do wimbledońskiego sędziego swoje słynne: „You can't be serious! ". Jego wojny z sędziami trwają do dziś w turniejach oldbojów. Wimbledońskie wyczyny przeszły do historii, bo w świątyni tenisa kontrast był wyjątkowo duży.

W 1981 roku The All England Club odmówił przyznania Amerykaninowi honorowego członkostwa. W odpowiedzi usłyszano, że mistrz nie przyjdzie na galowe przyjęcie dla zwycięzców, bo „woli być z rodziną i kumplami, a nie z grupą starców, którzy nazwali mnie idiotą". Na koncie Johna McEnroe jest wiele: od standardowych wrzasków i obelg niemal wszędzie po rozbicie lodówki z napojami w Sztokholmie. Odłamki szkła doleciały do loży, w której siedział król Szwecji. Kara: 7500 dolarów i trzy tygodnie zawieszenia.

Podczas US Open 1987 otrzymał ostrzeżenie i stracił karny punkt po napadzie furii, chwycił więc mikrofon telewizji CBS i wrzasnął: – To co dalej? Dostanę może karę meczu? Prognoza się spełniła.

Dojrzewanie Johnowi McEnroe wiele nie pomogło. Był po czterdziestce, ale w meczu pokazowym z Henrim Leconte'em już po kilku punktach miał pretensje do sędziów. Gdy usłyszał głos z trybun: – Mac, daj spokój, nie zaczynaj tak wcześnie..., wrzasnął natychmiast: – Masz tu randkę? Co się to obchodzi, idioto? Jaki masz problem poza tym, że jesteś bezrobotnym kretynem i palantem?

McEnroe jak Al Capone

Jimmy Connors to człowiek, który ukuł słynne zdanie: „Bardziej nienawidzę przegrywać, niż kocham wygrywać". Zresztą do dziś potrafi prowokować, mówić na przykład, że dziwi się tym, których nie korci, by podczas zmiany stron przewrócić cenne butelki Rafaela Nadala ustawione przy ławce.

Zdobył sławę buntownika, gdy odmówił przyłączenia się do ATP w 1972 r., zdobył sławę pieniacza, gdy pozwał tę organizację za to, że nie mógł grać w Roland Garros w 1974 r. Nie przyciągał kibiców na początku kariery, bo po prostu był wulgarny, na korcie i poza nim. Znany obrazek: trzonek rakiety między udami Connorsa, na nim ręka wykonująca charakterystyczne ruchy.

Wychowany przez dwie silne kobiety, matkę i babcię, w dzieciństwie miał zaburzenia obsesyjno-kompulsywne (odkryto je późno). Miał też poważne problemy z hazardem. Nienawiść do przegrywania była jednak napędem jego zwycięstw.

Gdy grał obok McEnroe przeciw Szwecji w Pucharze Davisa w 1984 r., prasa napisała, że zachowywali się jak umysłowo chorzy. Przeklinali, rzucali czym popadło, po meczu sponsorzy reprezentacji USA chcieli wycofać swoje wsparcie. Uratowało je opracowanie kodeksu zasad obowiązujących zawodowych tenisistów. McEnroe, Connors i Vitas Gerulaitis, jeszcze jeden z pierwszego pokolenia złych chłopców tenisa, kodeksu nie podpisali. „New York Times" nazwał wówczas McEnroe „najgorszym przedstawicielem naszego systemu wartości od czasów Ala Capone".

Pojawili się, raczej nieprzypadkowo, w chwili, gdy w tenisie zaczęły się wielkie pieniądze. To, że będą następni, było jasne. Nie tylko zdolni. O Jeffie Tarango nikt by nie pamiętał, gdyby nie to, że w 1995 r. w Wimbledonie zszedł z kortu, protestując przeciw decyzjom Bruno Rebeuha. – Skorumpowany łajdak! – krzyczał, gdy jego żona dodatkowo policzkowała sędziego.

Od 1981 r. dziennikarze akredytowani na turnieju wielkoszlemowym w Paryżu zaczęli przyznawać Nagrodę Cytryny – dla tego (lub tej), z którym relacje mediów są najgorsze. Zaczęli od Nastasego, potem byli Ivan Lendl, Mats Wilander (dziś gładki aż do przesady komentator Eurosportu) i Connors, bywali laureatami Andre Agassi, Andriej Miedwiediew, Jewgienij Kafielnikow, Andy Roddick, Lleyton Hewitt, ale zdecydowanym rekordzistą (pięć Cytryn) jest Marcelo Rios.

Wróg wszystkich

– To największy k***s, jakiego znam. Gdy ktoś nie daje autografów dzieciom, to zasługuje na takie określenie. Nie zasługuje, by być numerem jeden. Nigdy nie mówię tak o innych, ale w tym przypadku nie mogę inaczej – to słowa fachowca, samego Ilie Nastasego. Scoop Malinowski, autor biografii Riosa, przytacza też krótką opinię Johna McEnroe: – To małe chilijskie gówno. „Sports Illustrated" artykuł o Riosie tytułuje „Najbardziej znienawidzony tenisista świata".

Był arogantem dla rywali, dziennikarzy i własnych kibiców. Gdy miał 19 lat, jeździł bez prawa jazdy, omal nie potrącił interweniującego policjanta. Od więzienia uratowało go ATP. Kiedyś umyślnie przejechał wózkiem golfowym swego trenera przygotowania fizycznego. Walnął pięścią kibica, wychodząc z restauracji. Kultura osobista? O Monice Seles wiedział tyle, że ma „tłusty tyłek". Po pierwszym zwycięstwie w Monte Carlo w 1997 r., odebrawszy czek, powiedział głośno: – Nie pokrywa tego, co wydałem w tym tygodniu w kasynie.

Kiedy w marcu 1998 r. został pierwszym nr 1 rankingu z Ameryki Południowej (wygrał w Indian Wells i Miami), na pytanie reportera, czy czuje dumę, dołączywszy do Guillermo Vilasa, odpowiedział: – Vilas? Kto to jest Vilas? Nigdy nie był numerem jeden...

Łamacz rakiet

Listę takich lub podobnych można ciągnąć długo. Był Marat Safin, który nie tylko łamał seryjnie rakiety, ale też uczył sędziów prawidłowej wymowy swego nazwiska, zakrywał uszy, kiedy liniowy za głośno krzyczał: aut!, oskarżał, pienił się, wykrzykiwał, co mu ślina na język przyniosła, podczas konferencji prasowych i nie podawał ręki rywalowi, jeśli uznał, że ten nie zasłużył.

Był Xavier Malisse, w 2005 r. wyrzucony z turnieju w Miami (plus cztery tygodnie dyskwalifikacji), gdy walnął piłką w panią na linii, dodał parę obelg, kopnął stołek sędziego i jeszcze złamał rakietę. Był Daniel Koellerer, którego w końcu wyrzucono z ATP Tour za rasizm, kortowe prowokacje i wreszcie za ustawianie meczów. Mają swoje za uszami Tomas Berdych, Robin Soederling, Bernard Tomic i Ernests Gulbis oraz kolejni, którym emocje, odwaga i brak pokory czasem mylą się z prostactwem.

Co pewien czas pojawiają się jednak głosy, że bez nich, złych chłopców tenisa, nie ma uroku gry. – Czemu chamstwo na kortach przyciąga? Bo zło niesie więcej emocji, więcej treści, stylu, hałasu, bardziej pobudza wyobraźnię, powoduje pasję, odmianę, nie nudzi – tak zaczynał w 1972 r. opis sylwetki Nastasego dziennikarz „Sports Illustrated". Czy wszyscy tęsknią do wrzasków McEnroe i gestów Connorsa? Do ich gry tak, do reszty – chyba jednak nie każdy.

Przykłady kanoniczne: Ilie Nastase, John McEnroe i Jimmy Connors, a także paru innych, stworzyli pokolenie, które opanowało turnieje Wielkiego Szlema i kazało niektórym wierzyć, że bez trudnego charakteru sukcesów nie ma.

Trudno określić, który był gorszy. Rumun, tworzący na korcie  wybuchową mieszankę tandetnego teatru jednego aktora i sportu, czy obaj Amerykanie, których magazyn „Time" nazwał prosto: „kwintesencją rozpieszczonego bachora" oraz „wygładzonym przez czas chamem".

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Tenis
Czy uczciwość w tenisie jeszcze istnieje? Echa sprawy Jannika Sinnera
Tenis
Namalowała zwycięstwo na korcie. Amanda Anisimova pokonuje Jelenę Ostapenko
Tenis
Jannik Sinner zaakceptował porozumienie z WADA. Zgodził się na zawieszenie
Tenis
WTA Doha. Koniec dominacji, Iga Świątek bez szans z Jeleną Ostapenko
Tenis
Zaskakująca porażka Huberta Hurkacza. Odpadł już w pierwszej rundzie