Przykłady kanoniczne: Ilie Nastase, John McEnroe i Jimmy Connors, a także paru innych, stworzyli pokolenie, które opanowało turnieje Wielkiego Szlema i kazało niektórym wierzyć, że bez trudnego charakteru sukcesów nie ma.
Trudno określić, który był gorszy. Rumun, tworzący na korcie wybuchową mieszankę tandetnego teatru jednego aktora i sportu, czy obaj Amerykanie, których magazyn „Time" nazwał prosto: „kwintesencją rozpieszczonego bachora" oraz „wygładzonym przez czas chamem".
Nastase, „bufon z Bukaresztu", miał wyobraźnię. Podczas kłótni schodził z kortu na kwadrans, rzucał butami, dodawał niewybredne komentarze, doprowadzał rywali do wściekłości. Publiczności wysyłał angielski epitet na literę „f", środkowy palec wysuwał często, czasem rysował go na podkoszulku i pokazywał w stosownej chwili.
Książę klaunów
Rzadko na tym tracił, choć gdy kiedyś zaczął złośliwie naśladować Clarka Graebnera, Amerykanin przeskoczył siatkę, chwycił Rumuna za szyję i wrzasnął: – Nie zrobisz mi, sukinsynu, tego, co zrobiłeś Cliffowi Richeyowi w Paryżu. Jeśli nie przestaniesz, rozwalę ci łeb! Pomogło – upokorzony Nastase przegrał mecz.
W masowej pamięci lepiej zapisało się spotkanie, które „książę klaunów" wygrał – w Masters 1975 w Sztokholmie z Arthurem Ashe'em. Wykorzystał na korcie wszystkie sposoby przerywania gry: protesty, wrzaski, wybuchy histerii. Co chwila nazywał Ashe'a „czarnuchem", w końcu dopiął swego. Amerykanin prowadził 4:1, ale odłożył rakietę i powiedział, że ma dosyć, że doszedł do stanu, w którym może stracić nad sobą kontrolę. – Wolę przegrać, niż stracić szacunek do samego siebie – rzekł. Sędzia Horst Klosterkemper zdyskwalifikował Nastasego, ale następnego dnia jury zmieniło werdykt. Rumun wygrał turniej.