Szkot parę tygodni walczył o prawo gry w Londynie, udało się, ale gdy przyszło do zbierania owoców tego wysiłku, mocy już nie starczyło. Publiczności winić nie można. Choć Andy trochę się obawiał przyjęcia nad Tamizą, gdyż we wrześniu w referendum poparł jednak niepodległość Szkocji, otrzymał gromkie brawa na wejście, gorące w trakcie meczu i tylko nieco mniejsze, gdy przegrał.
W połowie pierwszego seta Nishikori odrobił stratę gema serwisowego, cały czas grał ze znacznie większą werwą, widać było coraz wyraźniej, że rywal nie wie, jak z nim wygrać.
Nawierzchnia w hali O2 nie jest szybka, nawet mocne serwisy rzadko były asami. Dobra taktyka, szybkość nóg i pewność odbić liczyły się bardziej. Skoro jednak Murrayowi brakowało i precyzji, i napędu, a jego młodszego rywala wręcz nosiło po korcie, porażka szybko zajrzała w oczy lokalnemu bohaterowi.
Nishikori prowadził już 6:4, 3:0 i dopiero wtedy Szkot wykrzesał z siebie resztki sił, doprowadził do remisu 4:4, wreszcie było co oglądać, kilka wymian zachwyciło publiczność. To było jednak wszystko, co Andy Murray mógł pokazać w niedzielny wieczór. Bardziej energetyczny i odważny tenis debiutanta zwyciężył. – Drugi set wyszedł mi prawie perfekcyjnie, forhend miałem potężny. Wiedziałem, że Andy jest mocny, gdy gra z linii końcowej, więc musiałem być bardziej agresywny niż zwykle. Dlatego wygrałem – mówił Japończyk i trudno się z nim nie zgodzić.
Pytać, co dalej, jeszcze za wcześnie, ale pierwszy Azjata w finałowym turnieju mistrzów i pierwszy Japończyk, który jest nr 5 na świecie, widzi nad sobą tylko niebo. – Zamierzam wygrać ten turniej – mówił śmiało już w piątek, dwa dni później to powtórzył. Tych, którzy nie wierzyli, jest teraz zapewne nieco mniej. Drugi niedzielny mecz Grupy B (Roger Federer – Milos Raonic) zakończył się po zamknięciu tego wydania „Rz".