Włoscy kibice wracali do domów przekonani, że na ich oczach dokonało się wielkie oszustwo.
Od 26. minuty wygwizdywali każdą decyzję sędziego, a trybuna za bramką, w której w drugiej połowie stał Edwin van der Sar, wrzała. Niepotrzebnie. Peter Fröjdfeldt podejmował ryzykowne decyzje, jednak żadnej drużyny nie skrzywdził, a do tego nie pomylił się w najważniejszej sytuacji.
We wspomnianej 26. minucie po rzucie rożnym Holendrów Gianlugi Buffon wybijając piłkę zderzył się z Christianem Panuccim z takim impetem, że wyrzucił go za linię końcową. Piłka na nieszczęście Włochów poleciała w przeciwną stronę, do Wesleya Sneijdera, a potem do stojącego przed bramką Ruuda van Nistelrooya. Gdy na ekranie pojawiła się powtórka gola, stadion zadrżał od oburzenia Włochów, pokazujących, że van Nistelrooy stał na spalonym. A raczej – stałby, gdyby za linią nie leżał Panucci, ale tego włoscy kibice już nie chcieli zobaczyć.
Sędzia słusznie uznał wcześniej, że obrońca mistrzów świata tylko udaje, że coś mu się stało, zresztą nie miał nawet czasu, by przerwać grę. W takiej sytuacji leżącego poza boiskiem piłkarza traktuje się przy spalonym tak jak pozostałych. Gol został uznany, Panucci wstał o własnych siłach, a Włosi ruszyli, by pomścić rzekomą krzywdę. Do końca już ani przez chwilę nie było nudno.
Ten mecz był jak druga ceremonia otwarcia. Bez alpejskich rogów, krów, walca, za to z drużynami, których wyjście na boisko oznacza, że zaczyna się prawdziwa gra. Mistrz świata kontra dyżurny niespełniony faworyt, wyrachowanie przeciw słabości do pięknych porażek. Na ławkach trenerskich koledzy z wielkiego Milanu lat 90., obaj już siwiejący: ostrzyżony na rekruta Marco van Basten i Roberto Donadoni. Na boisku najlepsi napastnicy Europy, Luca Toni i Ruud van Nistelrooy, dwóch genialnych bramkarzy, dwaj pomocnicy, u których każde dotknięcie piłki coś znaczy, Andrea Pirlo i Rafael van der Vaart. A do tego dwa niespokojne morza kibiców, pomarańczowe i niebieskie, najpierw wypełniające centrum Berna, a potem stadion Wankdorf.