Mistrzyni sprzed roku też była chyba lekko speszona, że na znanym sobie paryskim stadionie już nie występuje w stroju tenisowym. Spokojnie jednak i bez emocji przekazała pałeczkę w sztafecie pokoleń Anie Ivanović oraz Dinarze Safinie. Symbolikę uroczystości pojąłem lepiej, kiedy wróciły wspomnienia półfinału z udziałem dwóch tenisistek z Serbii. Meczu stojącego na bardzo wysokim poziomie, pokazującego, w jak dobrym kierunku zaczyna żeglować kobiecy tenis.
Turniej w Paryżu nie dostarczył, zwłaszcza w rywalizacji pań, pojedynków o zapadającej w pamięć dramaturgii. Bardzo podobnie było w rozgrywce męskiej, gdzie niemal wszystko toczyło się w myśl scenariusza wcześniej układanego w głowach większości kibiców. Zdumiewająco jednostronny mecz finałowy Rafaela Nadala z Rogerem Federerem odebrałem jako dysonans.
Kiedy przychodzi moment pożegnania ukochanego bohatera, odbiorcy sportowego widowiska z reguły nie chcą się pogodzić z faktem, że zaraz zabraknie ich ulubionej postaci. Pojawiają się opinie, że dalej może być już tylko gorzej albo mniej ciekawie.
Pamiętam jak przez mgłę biadolenie, kiedy kończyli swe kariery słynni Australijczycy ze szkoły Hopmana, osobiście zamartwiałem się o Bjoerna Borga, Matsa Wilandera i Stefana Edberga, a potem gotów byłem zakładać czarne szaty, gdy do tenisowej mety dojechali najpierw Pete Sampras, a w kilka lat po nim Andre Agassi. Dziś, nawet po niedzielnym blamażu Federera, nie mam wątpliwości, że męski tenis bardzo mocno trzyma się dzięki postaciom tak wybitnym jak on, Nadal zaś tylko patrzeć, jak będzie w Paryżu podnosił w górę Puchar Muszkieterów więcej razy, niż kiedyś uczynił to Szwed Borg.
Trzy serbskie gwiazdy (Ivanović, Janković i Djoković), coraz mocniejsza pozycja naszej Agnieszki Radwańskiej, wygrywającej przede wszystkim głową, a dopiero potem muskułami, sprawiają, że zaczyna mi wracać wiara w biały sport. Z tymi, którzy teraz przyszli po dawnych mistrzach, nie powinno być aż tak źle, jak jeszcze do niedawna można było sądzić.