Zorientowani w realiach tenisa wiedzą, jak ważne było to, co w przewodniku pominięto – kilka pierwszych lat na korcie, pod nadzorem rodziców. Dla wielu trenerów rodzice zawodników są dziś większym wyzwaniem od samych podopiecznych. W literaturze fachowej jest przynajmniej kilka publikacji poświęconych temu, jak postępować, co robić i o czym mówić, kiedy obok kortu denerwują się tata lub mama. Pominąć się ich nie da i wręcz nie należy tego robić. Ich zasługi są z reguły nie do przecenienia. Tyle że czasami pragnący szczęścia swego dziecka rodzic nieświadomie szkodzi.

Znamy historie sukcesów, w których tata albo mama występowali w roli trenerów. Czasami jednak trudno pojąć, skąd u osób wcześniej z tenisem niezwiązanych wiara we własną umiejętność uczenia innych. Wystarczy przyjrzeć się wykoślawionej technice uderzeń Francuzki Marion Bartoli czy Bułgarki Cwetany Pironkowej, by zrozumieć, dokąd może zaprowadzić szkoleniowa manufaktura.

Niemal każdy nasz klub tenisowy ma własną barwną legendę o postaciach z Komitetu Oszalałych Rodziców (w skrócie KOR). Taki komitet to zjawisko międzynarodowe. Oto informacja z Nowej Zelandii: podczas juniorskiego turnieju zdyskwalifikowano ośmiolatkę, bo jej tata przez słuchawki zamontowane w uchu dziecka przekazywał w trakcie meczu swoje uwagi.

Kto pamięta francuską historię sprzed dwóch lat i ojca wymachującego w kierunku rywala nastoletniej pociechy prawdziwym pistoletem, pewnie wzruszy ramionami. Pod tym względem tenis jeszcze nieraz nas zaskoczy.

Skomentuj na blog.rp.pl