Urodził się w Kirgistanie, mieszka w Kijowie, ma dom w Los Angeles. Płynnie mówi po angielsku i niemiecku. Wiele lat mieszkał w Hamburgu wraz z bratem Władymirem, mistrzem świata organizacji IBF i WBO. W narożniku Witalija stoi niemiecki trener Fritz Sdunek. Za Odrą Kliczkę uwielbiają. W sobotni wieczór w Berlinie, w hali O2 World Arena, 37-letni już Ukrainiec stanie do pojedynku o mistrzostwo świata WBC w kategorii ciężkiej i o kilka milionów euro.
Kiedy kończył karierę w 2004, zapowiedział, że wróci tylko wtedy, gdy na podobny krok zdecyduje się Lennox Lewis. To z Anglikiem stoczył swój najlepszy, choć przegrany z powodu kontuzji, pojedynek. Układał sobie nowe życie z dala od ringu. Zajął się politykiem i choć nie udało mu się zostać merem stolicy Ukrainy, jego mała partia Kliczko-Blok ma już swoje miejsce na mapie politycznej.
– To miejsce dla młodych ludzi, którzy wierzą, że ich ojczyzna będzie częścią Europy – tłumaczył Kliczko dziennikarzowi „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Przyznał też, że nawet przed walką codziennie wieczorem dzwoni lub odbiera telefony z Kijowa, bo tam jest jego polityczny świat. – Nie żyję tylko boksem. Zaraz po walce wracam na Ukrainę. W poniedziałek o 9 rano znów będę w swoim biurze, jak zawsze. A dzień zacznę treningiem, dwie godziny wcześniej.
Ma swoje zdanie na każdy temat. Spokojny, ale zdecydowany, nie uznaje łatwych kompromisów. W czasie pomarańczowej rewolucji stał wraz z Władymirem u boku prezydenta Wiktora Juszczenki. Od razu jednak wyjaśnia, że nie jest związany ani z Juszczenką, ani z Julią Tymoszenko. – Protestowałem przeciwko autokratom, zaangażowałem się w walkę o demokrację na Ukrainie – wyjaśnia Kliczko, który głęboko wierzy, że jego polityczny czas dopiero nadejdzie.
Dlaczego wraca na ring i decyduje się na niebezpieczny pojedynek z Peterem, który kilka lat temu trzykrotnie rzucał na deski jego młodszego brata? Mówi, że to odpowiedni moment na powrót. I daje przykład amerykańskiego kolarza Lance’a Armstronga, który znów chce wygrać Tour de France.