Mówi się, że odgłos uderzających w siebie 20-kilogramowych kamieni, szuranie szczotek po lodzie i okrzyki grających to typowy dźwięk długiej kanadyjskiej zimy. Słychać go tam od 200 lat.
Grają młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety. Prawie milion osób w kraju liczącym 31 milionów obywateli. Curling to dla nich nie tylko sport, to spoiwo małych społeczności, to sposób na życie zwłaszcza tam, gdzie nie ma teatru, sali widowiskowej i centrum handlowego.
Urok curlingu w Kanadzie polega na tym, że naprawdę jest sportem dla wszystkich. Grają farmerzy, rybacy, maklerzy, manicurzystki i gospodynie domowe. Niepotrzebny jest parytet, panie grają równie chętnie jak panowie. To zresztą jest oczywiste: przy torze nie tylko dobrze komentuje się zagrania, ale także można omówić lokalne plotki, wymienić się przepisami kulinarnymi i poczęstować drużynę przeciwną kanapkami lub ciastem własnej roboty.
Curling przekonał Kanadyjczyków z wielu powodów, nie tylko jako tańsza wersja golfa zimą. Dla jednych ma urok retro: szykowne są nawet wełniane swetry dziadków połączone z wytartymi dżinsami. Dla innych ważny jest powszechny dostęp: nie ma granic dla osób niepełnosprawnych, swoją ligę mają także osoby grające na wózkach. Liczy się też otwartość: w Kanadzie jest najwięcej na świecie klubów jednoczących przy lodzie gejów, lesbijki, transwestytów i osoby, które przeszły zmianę płci. W kraju tegorocznych igrzysk pierwsze zniknęły w przedsprzedaży bilety na mecze curlingu, przed hokejem.
Przywieźli tę grę za ocean w XVIII wieku Szkoci. Może pierwsi byli żołnierze, którzy w czasie mroźnych zim z nudów toczyli po lodzie kule armatnie. Szybko spodobała się mieszkańcom Montrealu, Ottawy i Ontario. Curling stał się przedmiotem naukowych badań i natchnieniem poetów, przemysłem i wizytówką Kanady. Tylko tam mogła powstać definicja curlingu, która mówi, że to połączenie hokejowego lodu, łuczniczej tarczy, bilardowych zderzeń, mściwości krykieta, pracy czwórki bobslejowej i umiejętności zamiatania podwórza.