W koreańskim polu, w najbiedniejszej prowincji

MKOl wybrał Pyeongchang, czyli zimowy Disneyland na prowincji

Publikacja: 07.07.2011 03:02

Pyeongchang o igrzyska walczyło trzeci raz. W Durbanie wygrało już w pierwszej rundzie, pokonało Mon

Pyeongchang o igrzyska walczyło trzeci raz. W Durbanie wygrało już w pierwszej rundzie, pokonało Monachium i francuskie Annecy

Foto: AFP

Odkrywajmy nowe ziemie – wezwała Korea Południowa, a Międzynarodowy Komitet Olimpijski posłuchał. Rzeczywiście, będzie co odkrywać.

Igrzyska XXIII olimpiady trafiają na wschodnie wybrzeże Korei, kilkadziesiąt kilometrów od linii demarkacyjnej z Północą. Do najbiedniejszej prowincji kraju, ale pieniędzy Pyeongchang nie zabraknie, bo to będą igrzyska rządowe. Odbędą się w miejscu reklamowanym hasłem „W zasięgu dwóch godzin lotu mieszkają miliardy", ale tu mieszkają tysiące, a tylko w sezonie przyjeżdżają miliony.

Sezony są właściwie dwa: miejscowa sieć kurortów w zimie jest rajem narciarskim, a w lecie golfowym. A Pyeongchang jest dla tych igrzysk nazwą czysto umowną. Tak bardzo umowną, że pierwszy raz w mieście olimpiady nie będzie ani jednej konkurencji. Skocznie, trasy biegowe i stadion biatlonowy będą w Alpensii, czyli kurorcie stworzonym na zamówienie, wyrysowanym w biurze architektów z Minnesoty. A centrum narciarstwa alpejskiego – w Yongpyong, też miejscu z krótką historią, ale za to jaką teraźniejszością: tutaj kręcą najpopularniejszą na Dalekim Wschodzie telenowelę – „Winter Sonata".

Konkurencje łyżwiarskie trafią do jedynego miejsca, które można z czystym sumieniem nazwać miastem: do mającego 2 tysiące lat Gangneung na brzegu Morza Japońskiego.

Pociągających widoków w Pyeongchang nie ma. Gdzie okiem sięgnąć: hotele (większość z własnym sklepem, żeby turysta się nie trudził), stacje benzynowe, wyciągi. Ale przynajmniej wszędzie blisko. Igrzyska pomieszczą się w promieniu 30 km od swej stolicy. I co najważniejsze: większość obiektów olimpijskich jest już gotowa. Od nowa trzeba będzie budować tylko tor bobslejowy i saneczkowy. To jest najdroższa arena każdej zimowej olimpiady i gospodarze czekali na decyzję MKOl.

Wygrali z Monachium i z Annecy bezapelacyjnie. Na moment ogłoszenia decyzji przez szefa światowego olimpizmu Jacquesa Rogge delegacja z Pyeongchang czekała wystrojona w szaliki z narodową flagą, a reprezentacje rywali siedziały ze smętnymi minami. Wszyscy wiedzieli, czego się spodziewać, i patrząc na wyniki głosowania, pewnie wiedzieli to jeszcze przed przyjazdem na sesję do Durbanu. Pierwszy raz od 1995 roku, gdy wygrywało Salt Lake City, do wyboru gospodarza wystarczyła jedna runda. Pyeongchang zebrało 63 głosy wobec 25 dla Monachium i siedmiu dla Annecy.

Francuzom nikt nie dawał szans, Monachium dawało je sobie na wyrost. Pyeongchang próbowało osiem i cztery lata temu, teraz wreszcie było przygotowane. Nie ma alpejskiej tradycji, wielkiego doświadczenia w organizowaniu sportowych imprez też nie.

Ale były tu igrzyska azjatyckie i MŚ w biatlonie. Zresztą, nie przeceniajmy doświadczenia. Co miało Soczi poza Władymirem Putinem i oligarchami? A Squaw Valley? Jeden wyciąg.  Nagano dostało igrzyska tylko dlatego, że obok mieszkał miliarder Yoshiaki Tsutsumi i chciał, żeby mu okolica wypiękniała, a Albertville – bo MKOl chciał Francji wynagrodzić, że Paryż przegrał  igrzyska letnie z Barceloną. Więc może być i Pyeongchang. Ma swoje wady, ale z trójki kandydatów ono najbardziej tych igrzysk chciało.

Sport
Kodeks dobrych praktyk. „Wysokość wsparcia będzie przedmiotem dyskusji"
Sport
Wybitni sportowcy wyróżnieni nagrodami Herosi WP 2025
Sport
Rafał Sonik z pomocą influencerów walczy z hejtem. 8 tysięcy uczniów na rekordowej lekcji
doping
Witold Bańka jedynym kandydatem na szefa WADA
Materiał Partnera
Herosi stoją nie tylko na podium