Odkrywajmy nowe ziemie – wezwała Korea Południowa, a Międzynarodowy Komitet Olimpijski posłuchał. Rzeczywiście, będzie co odkrywać.
Igrzyska XXIII olimpiady trafiają na wschodnie wybrzeże Korei, kilkadziesiąt kilometrów od linii demarkacyjnej z Północą. Do najbiedniejszej prowincji kraju, ale pieniędzy Pyeongchang nie zabraknie, bo to będą igrzyska rządowe. Odbędą się w miejscu reklamowanym hasłem „W zasięgu dwóch godzin lotu mieszkają miliardy", ale tu mieszkają tysiące, a tylko w sezonie przyjeżdżają miliony.
Sezony są właściwie dwa: miejscowa sieć kurortów w zimie jest rajem narciarskim, a w lecie golfowym. A Pyeongchang jest dla tych igrzysk nazwą czysto umowną. Tak bardzo umowną, że pierwszy raz w mieście olimpiady nie będzie ani jednej konkurencji. Skocznie, trasy biegowe i stadion biatlonowy będą w Alpensii, czyli kurorcie stworzonym na zamówienie, wyrysowanym w biurze architektów z Minnesoty. A centrum narciarstwa alpejskiego – w Yongpyong, też miejscu z krótką historią, ale za to jaką teraźniejszością: tutaj kręcą najpopularniejszą na Dalekim Wschodzie telenowelę – „Winter Sonata".
Konkurencje łyżwiarskie trafią do jedynego miejsca, które można z czystym sumieniem nazwać miastem: do mającego 2 tysiące lat Gangneung na brzegu Morza Japońskiego.
Pociągających widoków w Pyeongchang nie ma. Gdzie okiem sięgnąć: hotele (większość z własnym sklepem, żeby turysta się nie trudził), stacje benzynowe, wyciągi. Ale przynajmniej wszędzie blisko. Igrzyska pomieszczą się w promieniu 30 km od swej stolicy. I co najważniejsze: większość obiektów olimpijskich jest już gotowa. Od nowa trzeba będzie budować tylko tor bobslejowy i saneczkowy. To jest najdroższa arena każdej zimowej olimpiady i gospodarze czekali na decyzję MKOl.