Biedne Levante wychodzi z cienia

Levante, najbiedniejszy klub ligi hiszpańskiej, nadrabia stracone lata

Publikacja: 06.11.2011 00:01

Biedne Levante wychodzi z cienia

Foto: ROL

Dokładnie są to stracone 102 lata, kiedy klub tułał się po niższych ligach, z rzadka zaglądając do ekstraklasy. Stwierdzał wtedy, że to jednak nie jest rozrywka dla niego. Raz udało się zakończyć sezon na 10. miejscu, ale to było dawno, w roku 1964. Rok później Levante spadło z Primera Division na niemal 40 lat. W tym sezonie pierwszy raz zostało liderem.

Levante zawsze cierpiało w Walencji na syndrom ubogiego krewnego. Wszystkie pieniądze i cała sława były przeznaczone dla Valencii CF i wydawało się, że miasto jest za małe na dwie drużyny. Dlatego piłkarze Levante starali się jak mogli, żeby było o nich głośno. W 1981 roku, gdy grali w czołówce drugiej ligi, w roli zawodnika zatrudnili Johana Cruyffa, który wrócił z USA i potrzebował na gwałt gotówki po nietrafionych inwestycjach. Obie strony miały niewiele do stracenia, a wiele do zyskania. Holender dostał do kieszeni pokaźną kwotę peso, a dodatkowo miał pobierać połowę wpływów z biletów na meczach granych na stadionie Levante.

Żeby odrobić te straty, klubowi działacze próbowali wymuszać na rywalach haracze, gdy mecz był grany na wyjeździe. Zapłacą – to zagra Cruyff, nie zapłacą – to nie zagra i frekwencja będzie mniejsza, a kibice rozczarowani. Przez jakiś czas interes się kręcił. Problemy pojawiły się przy Deportivo Alaves, które chciało przechytrzyć Levante. W ostatniej chwili Alaves wycofało się z transakcji, kibice na trybunach wpadli w szał, a Levante przegrało. Hazard się nie opłacił, bo Cruyff doznał szybko kontuzji. Wtedy stadion opustoszał, a zobowiązania pozostały. Skończyło się strajkiem i spadkiem do trzeciej ligi.

Teraz najbiedniejszy klub w lidze nie musi uciekać się do sztuczek, żeby o nim mówiono. Może powtarzać sobie: chwilo trwaj i cieszyć się z tego, że wreszcie to Real i Barcelona obejrzały, choć przez chwilę, jego plecy.

O tych dwóch kolejkach, kiedy Levante było na szczycie, kibice będą sobie opowiadać przez następne pokolenia. Dzieciom, które się urodziły za późno, żeby cokolwiek widzieć i pamiętać, ojcowie i dziadkowie ze wzruszeniem będą pokazywać bilety z wygranego 1:0 meczu z Realem w czwartej kolejce. To zwycięstwo, jak i pozostałe, które wyniosły Levante na szczyt, zaprzeczają logice. Bogatym hegemonom: Barcelonie i Realowi drogę zagrodził najbiedniejszy klub. Nie Atletico, nie Villarreal, ani Valencia, ale kopciuszek, który z trudem wiąże koniec z końcem, a piłkarzy zbiera niemalże z ulicy.

Gwiazdą jest 36-letni stoper Sergio Ballesteros, który na stare lata wrócił do macierzystego klubu i kieruje jedną z najszczelniejszych linii obrony w lidze (tylko pięć straconych goli). Nie gra efektownie, ale gdy trzeba, potrafi wyprzedzić nawet Cristiano Ronaldo. Tym spokojem podbija serca kibiców, którzy żartobliwie żądają dla niego miejsca w kadrze.

Gdzie nie zdąży Ballesteros, pojawia się 30-letni Asier del Horno, kiedyś grający w Chelsea i nawet reprezentacji Hiszpanii. Jest jednym z młodziaków w składzie, bo średnia tam to ponad 31 lat. Juanlu, napędzający ataki Levante już osiągnął tę granicę i dopiero teraz przedstawił się światu jako niezły piłkarz. Wcześniej dziękowano mu za pracę bardzo szybko, a teraz jest postrachem ligi. Stresy w Walencji odreagowuje też Arouna Kone, zesłany z Sewilli. Cała jedenastka, poskładana przez Juana Ignacio Martineza, składa się z tego rodzaju zawodników – po przejściach, pechowych, niedocenianych.

Jego poprzednik Luis Garcia, który cudem utrzymał Levante w Primera Division, zapłacił milion euro za zerwanie kontraktu, by móc odejść do Getafe i pracować w normalnych warunkach. Z tych pieniędzy na pewno ucieszył się dyrektor sportowy Manolo Salvador, człowiek, który mógłby napisać książkę „Jak zbudować drużynę za darmo". Salvador poci się, gdy ma wydać na transfer 100 tys. euro – w ostatnie lato wydał w sumie dwieście – dzisiaj tyle, co nic.

Na wysokie kontrakty nie ma co liczyć. Salvador śmieje się, że menedżerowie uciekają, gdy słyszą, ile może zaoferować ich klientom: 350 tys. euro w dobrych ligach europejskich nie robi wrażenia.

Levante ma najniższy budżet w lidze, ok. 20 mln euro, z czego i tak duża część idzie na spłatę zadłużenia. Teraz klub pod rządami prezesa Quito Catalana wychodzi na prostą, ale dwa lata temu balansował na krawędzi. Piłkarze nie dostawali pieniędzy, strajkowali, a drużynie groziła karna degradacja do czwartej ligi. Wtedy skrzyknęli się kibice, wykupili 16,5 tys. karnetów, co wcześniej im się w takiej liczbie nie zdarzało i przez co żartobliwie nazywano ich „klubem 500". Nic dziwnego, że w poprzednim sezonie piłkarze dziękując fanom, wyszli w koszulkach z napisem: „Jedność jest ratunkiem".

Primera Division nie udało się dwa lata temu obronić – drużyna spadła, ale szybko wróciła, silniejsza niż się wydawało. Pojawili się nowi właściciele, a po starych czasach zostały tylko długi i niewyjaśniona afera korupcyjna. Wtedy też zrobiło się o Levante głośno. Były kapitan Inaki Descarga, w swoim czasie zawodnik Legii, przez telefon chwalił się prezesowi Julio Romero ustawieniem meczu z Athletic Bilbao.

Sprawa rozeszła się po kościach, ale niesmak pozostał. Teraz wreszcie o Levante mówi się z powodu jego zwycięstw. Z piłkarzy niechcianych udało się zbudować zespół, który może się mierzyć z najlepszymi. Oprócz Realu pokonał już w tym sezonie Malagę (kupioną przez szejków) i Villarreal, uczestnika Ligi Mistrzów.

Levante ma już na koncie pierwszą porażkę w tym sezonie – 0:2 z Osasuną, ale chyba po raz pierwszy w historii nie jest łatwo wskazać faworyta odbywających się w ten weekend derbów z Valencią.

Dokładnie są to stracone 102 lata, kiedy klub tułał się po niższych ligach, z rzadka zaglądając do ekstraklasy. Stwierdzał wtedy, że to jednak nie jest rozrywka dla niego. Raz udało się zakończyć sezon na 10. miejscu, ale to było dawno, w roku 1964. Rok później Levante spadło z Primera Division na niemal 40 lat. W tym sezonie pierwszy raz zostało liderem.

Levante zawsze cierpiało w Walencji na syndrom ubogiego krewnego. Wszystkie pieniądze i cała sława były przeznaczone dla Valencii CF i wydawało się, że miasto jest za małe na dwie drużyny. Dlatego piłkarze Levante starali się jak mogli, żeby było o nich głośno. W 1981 roku, gdy grali w czołówce drugiej ligi, w roli zawodnika zatrudnili Johana Cruyffa, który wrócił z USA i potrzebował na gwałt gotówki po nietrafionych inwestycjach. Obie strony miały niewiele do stracenia, a wiele do zyskania. Holender dostał do kieszeni pokaźną kwotę peso, a dodatkowo miał pobierać połowę wpływów z biletów na meczach granych na stadionie Levante.

Pozostało 81% artykułu
SPORT I POLITYKA
Wielki zwrot w Rosji. Wysłali jasny sygnał na Zachód
Materiał Promocyjny
Jak programy lojalnościowe wpływają na korzystanie z kart kredytowych?
SPORT I POLITYKA
Igrzyska w Polsce coraz bliżej? Jest miejsce, data i obietnica rewolucji
SPORT I POLITYKA
PKOl ma nowego, zagranicznego sponsora. Można się uśmiechnąć
rozmowa
Radosław Piesiewicz dla „Rzeczpospolitej”: Sławomir Nitras próbuje zniszczyć polski sport
Materiał Promocyjny
Big data pomaga budować skuteczne strategie
Sport
Kontrolerzy NIK weszli do siedziby PKOl
Materiał Promocyjny
Bank dla miłośników podróży z klasą, którzy nie lubią przepłacać