Był pan pewny, że wygra przez nokaut?
Od początku wierzyłem, że tak właśnie się stanie. Green ma szybkie ręce, ale wolniejsze nogi. Po atakach cofa się wolno, opuszcza ręce i podnosi wysoko brodę. Szkopuł w tym, że mało atakował i czekał na moją inicjatywę. Byłem spokojny, wiedziałem, że wcześniej czy później popełni błąd. W drugim starciu podłączyłem go do prądu, ale nie skończyłem. Rozkręcałem się powoli, na początku nie czułem dystansu, nogi nie pracowały jak trzeba. Pod koniec bardzo przydały się reprymendy trenera. Powiedział, że muszę walczyć agresywniej.
Niewiele jednak brakowało, by przegrał pan ten pojedynek. Do momentu zadania nokautującego ciosu sędziowie widzieli zwycięzcę w Greenie.
Najlepiej boksuję, gdy mam nóż na gardle. Trener cały czas mnie mobilizował, a ja widziałem, że rywal coraz mocniej krwawi z nosa. To był efekt moich ciosów. Kiedy w 11. rundzie trafiłem go najpierw lewym sierpowym, a chwilę później prawym, był już mój. Wiedziałem, że to tylko kwestia czasu. Po lewym sierpowym było po wszystkim. Ten cios złamał mu szczękę, wcześniejsze spowodowały złamanie nosa. Gdy przyszedł do naszej szatni, wyglądał okropnie. Może nie biłem w tej walce zbyt często, ale na pewno mocno.
Naprawdę nie miał pan żadnych obaw?
Fizycznie czułem się znakomicie, psychicznie też. Dawno już doszedłem do siebie po problemach, które miałem. Ale w boksie nigdy nic nie wiadomo. Stawka była bardzo wysoka, nie wyobrażałem sobie, że mogę stracić mistrzowski pas, a takie sytuacje rodzą stres.