Był kapitanem ostatniej reprezentacji Brazylii, którą kibice nie tylko kochali za wyniki, ale podziwiali za grę. W 1982 roku prowadził wielką drużynę w mistrzostwach świata. Brazylia nie zdobyła wtedy tytułu, odpadła po przegranym 2:3 meczu z Włochami, gdy do awansu do półfinału wystarczał jej nawet remis. Ale została zapamiętana jako piękny przegrany. W dużej mierze dzięki Socratesowi. Nie faulował, przy 193 centymetrach wzrostu poruszał się z gracją, a jednocześnie był bardzo skuteczny. Słynął z zagrań piętą. – On lepiej grał w piłkę tyłem niż inni przodem – mówił o nim Pele.
W reprezentacji wystąpił w 63 spotkaniach, strzelił 25 goli. Na mundialu w 1986 roku grał w spotkaniu przeciwko Polsce wygranym 4:0. Nosił długą brodę, a na głowie opaskę z napisem „justice”. Wykreował wizerunek buntownika, kochały go kobiety.
Historia Socratesa nie jest historią chłopca z faweli, który dzięki piłce nie stoczył się na dno. Mówił, że do futbolu trafił przypadkiem. Jeszcze w trakcie gry zaczął studiować medycynę, po zakończeniu kariery został pediatrą, ale pracował w klinice sportowej.
Ojciec podsuwał mu książki, znał dzieła większości starożytnych filozofów, fascynowali go jednak bardziej ci współcześni, którzy mieli odwagę myśleć inaczej i próbowali zmieniać świat. Podziwiał Che Guevarę, jednemu z ośmiu synów dał na imię Fidel. Inspirowały go utwory Johna Lennona. U siebie w kraju chciał demokracji, dlatego w Brazylii tamtych czasów, rządzonej przez wojskową juntę, czuł się źle. Małą demokrację wprowadził w swoim klubie - Corinthians.
To był jeden z pierwszych przyczółków walki o zmianą systemu. Piłkarz krok po kroku zmuszał kierownictwo klubu, by o wszystkim, co dzieje się wewnątrz, decydowali pracownicy. Pod głosowanie przedkładano na początku drobne sprawy: godziny treningów, sposoby podróżowania na mecze. Później Corinthians rządzone było już w pełni demokratycznie. Głos piłkarza ważył tyle samo, ile głos trenera czy pracownika administracji.